środa, 4 lutego 2015

Moje fantazje o zdrowym żywieniu, czyli subiektywna recenzja 2 książek

Nie ma to, jak udane zakupy! :D
Tym razem książkowe. Kupiłam dwie książki, z których jestem bardzo zadowolona.

Wielu moich znajomych ma takie czy inne zdanie o zdrowym żywieniu, oraz różne podejście do wcielania swoich przekonań w życie. Osobiście daleka jestem od żywieniowych ortodoksji i np. całkowitego zrywania z jakimś składnikiem pokarmowym. Diety bez cukru, czy bez pszenicy, to nie dla mnie. W końcu nasza dieta powinna być zróżnicowana i węglowodany też są potrzebne. Tłuszcze są potrzebne. Pytanie tylko: jakie?

Ano właśnie. Ze wszystkich żywieniowych fanaberii przemawiają do mnie 2 nurty, które w zasadzie są mocno ze sobą związane. I własnie tym nurtom odpowiadają te dwie, kupione przeze mnie książki.



Julita Bator "Zamień chemię na jedzenie"

O książce stało się ostatnio nawet dosyć głośno, czasopisma i stacje radiowe publikują wywiady z autorką. O co właściwie chodzi?
Chodzi o jedzenie bez chemii.

Pozycja wydała mi się nadzwyczaj interesująca. Można oczywiście nie zgodzić się z niektórymi fragmentami, w stosunku do danego produktu mieć swoje własne zdanie. Ale trudno odrzucić główne wnioski płynące z tej książki: w naszym pożywieniu jest zbyt dużo polepszaczy, konserwantów, nadmiernego stężenia cukru itp. Sami nie wiemy, co jemy i jaki to ma na nas wpływ.

Otóż żyjemy w czasach, kiedy reklamy kłamią, a producenci oszukują. Kontrowersje budził benzoesan sodu. Część producentów przestałą więc używać tej nazwy na opakowaniach. Zamiast tego piszą pięknie zawoluowany nr E211. Podobno ten konserwant jest najbardziej niebezpieczny w reakcji z witaminą C. Co znalazłam na opakowaniu pasty kawiorowej? E 211 i E 300. To znaczy benzoesan sodu i witamina C. Tubka pasty kawiorowej znanej i renomowanej firmy to rakotwórcza bomba. Skąd to wiem? Z publikacji Julity Bator.

W tej książce najbardziej podoba mi się to, że autorka nie namawia nas do przyjęcia żadnej konkretnej diety. Nie mówi, że takie rozwiązanie jest jedynym słusznym i tylko takie produkty są zdrowe. Że to można jeść, a tamtego nie. Nic z tych rzeczy. Ona pokazuje sposób myślenia. Zaleca sprawdzać co jemy i wyciągać wnioski. Czytać etykiety. I, co najważniejsze, jak w pigułce podaje bazę danych do rozszyfrowania tych etykiet. Jak rozkodować tajemnicze oznaczenia E xxx i samemu zdecydować, czy chcemy to jeść. Pokazuje, które składniki są niegroźne, a nawet pożyteczne, a które szkodliwe dla zdrowia. I to jest ogromna zaleta tej książki.

Ujęło mnie także, że książka jest przystępnie i szczerze napisana przez zwykłą matkę kilkorga dzieci, Polkę, która zgromadziła ogromną wiedzę na użytek własnej rodziny i teraz ta wiedzą dzieli się z innymi. To nie są pobożne życzenia jakiegoś profesora. Żadnego sztywnego języka naukowego. Żadnych wymysłów na amerykańską modłę. To jest książka opisująca polskie realia i nasze normy i przepisy. To tak, jakbym czytała opinię przyjaciółki, zaufanej osoby. Kobieta przetestowała to wszystko na własnych dzieciach. Żeby nie było, podane przez nią informacje nie są wyssane z palca. Na końcu mamy spis źródeł, na które powołuje się w tekście.

Po lekturze tej książki, będąc w podróży, nabrałam ochoty na przekąskę. Będąc w dyskoncie spożywczym przeglądałam półkę z chrupkami i czipsami. Tak. Czipsy i chrupki. Żywieniowe freaki pewnie zadrżałyby z przerażenia. Ale ja, zmęczona parogodzinnym prowadzeniem samochodu potrzebowałam chrupków. Poczytałam etykiety. I co się okazało? Że zdarzają się chrupki zdrowe. Uwaga, ogłaszam wszem i wobec: Chrupki orzechowe mają w składzie:
mąkę kukurydzianą
orzechy 32% (innej firmy 26 %)
olej
sól

Żadnych barwników, żadnych wzmacniaczy smaku, żadnych konserwantów. Jak się okazuje, smak orzechów jest tak intensywny, że nie trzeba poprawiać natury. Zjadłam paczkę chrupków z czystym sumieniem.

I właśnie o to chodzi w książce Julity Bator. Nauczyć się rozpoznawać dobro i zło w składzie produktów, które kupujemy i wybierać te zdrowsze. Nie każdego musi być stać na żywność ekologiczną ze sklepów z drogą, zdrową żywnością. Mnie nie stać. Zresztą uważam, że nie każdy drobny wytwórca ekologicznej żywności ma na to certyfikat. Sklepy EKO dla mieszczuchów są drogie ze względu na modę i nazwę "EKO" "BIO" itd. Może to kiedyś minie. Każdego jednak stać na zdrowy rozsądek i bojkot najbardziej przetworzonej żywności. Niestety nasze życie i zdrowie zależy od tego, co jemy.

W niejednym miejscu mówi się o niehumanitarnym chowie zwierząt, o faszerowaniu wędlin dodatkami itp. Każdy z nas kiedyś o tym słyszał, ale wielu z nas nie chce się zajrzeć w etykiety, żeby przypadkiem nie odkryć bolesnej prawdy.

No i teraz czas na moją drugą fascynację:



Małgorzata Kalemba-Drożdż "Pyszne chwasty"

Skoro już jesteśmy przy zdrowym odżywianiu się, powrót do natury w najczystszym znaczeniu tego słowa. Producenci proponują Ci pięknie opakowaną zasadzkę pełną konserwantów? Cóż, możesz jeść co innego. Dlaczego na blogach pasjonatów zdrowej żywności króluje niepodzielnie kilka, modnych ostatnio gatunków roślin? Dlaczego taki np jarmuż wraca do łask i wraz z paroma innymi warzywami staje się synonimem zdrowia, a o innych zdrowych roślinach się nie mówi? 

Tak, nie stać mnie na wizyty w sklepach z "żywnością ekologiczną". Nie mam też cierpliwości do pielenia ogródka, niestety. Tę cnotę posiada moja przyszła niedoszła teściowa, wprawiając mnie w ogrodnicze kompleksy. Owszem, może powrócę jeszcze do uprawiania w ogrodzie własnego szpinaku. Chciałam poeksperymentować z własnym czosnkiem. To się da zrobić. Ale na więcej, zwyczajnie, brak mi nerwów. 

Interesuję się rekonstrukcją historyczną i bardzo nurtuje mnie, co i jak ludzie dawniej jedli. Albo co bym jadła na bezludnej wyspie. Trzeba sobie radzić, prawda? Jest bardzo, bardzo wiele jadalnych roślin, o jakich ludzie zwyczajnie zapomnieli. 

Czy to nie smutne, że producenci żywności oferują nam kilka oklepanych, modnych warzyw z upraw bezgruntowych? Odpomidorzone pomidory, co ani smakiem, ani konsystencją nie przypominają już pomidora. Taka mała, lokalna anegdotka: w sklepie rybnym w Reszlu pojawiły się pomidorki z lokalnego gospodarstwa, sprowadzane przy okazji. Mieszkańcy walili tam po pomidorki drzwiami i oknami, bo rozniosła się wieść, że świetnie smakują. Woleli kupować je w sklepie rybnym, niż w warzywniku, w którym sprzedawano "normalne" pomidory. 

I do czego zmierzam? Do jadalnych "chwastów", czyli roślin wokół nas. W naszych ogrodach, pomiędzy grządkami. Na łąkach i polach. Mam szczęście mieszkać, czy też na zmianę pomieszkiwać w miejscach, gdzie łąk i pól nie brakuje. 

Co może zaoferować nam chwast? Samo zdrowie, witaminy, nowe, niespotykane doznania smakowe i co najważniejsze: brak pestycydów, sztucznych nawozów, GMO itp. Niewinny chwast prosto z łąki może dać nam wolność. Tak, wolność od producentów, obrotu gotówkowego, korporacyjnych decyzji na szczycie, podatków, decyzji polityków, cła itp. To jest niechciana, zapomniana przez wszystkich roślina, z której można zrobić - no co? Zupę, koktail, nalewkę, sałatkę... wszystko! I to właśnie jest piękne.

Olbrzymim plusem książki jest jej piękne wydanie, wspaniałe fotografie, przejrzysty układ tekstu, przystępnie podane przepisy na bardzo atrakcyjne dania, oraz wstęp z informacjami o każdej z roślin, jakie zostały użyte w przepisach. Niezwykle przydatne porady o tym jak zbierać poszczególne rośliny, aby ich spożywanie było zdrowe. 

Polecam wszystkim żywieniowym anarchistom :D Zupełnie pro, eko, apetyczna książka dla tych, co wolą inaczej.