czwartek, 3 listopada 2016

Duńska sałatka śledziowa

Jak już wspominałam w ostatni wpisie, mam teraz "fazę" na wypróbowywanie skandynawskich przepisów. Niestety jak dotychczas, nie udało mi się ich pozyskać ze "źródła", dlatego wspomagam się polskimi i zagranicznymi blogami. Wszystko się może zmienić, w Danii byłam już drugi raz i poobserwowałam trochę miejscowej architektury, natury, zawarłam nieco znajomości, przyjdzie czas także na kuchnię ;)

Przepis na sałatkę znalazłam na blogu Mirabelkowy.pl, gdzie serdecznie zapraszam po oryginał :)
W zasadzie nic konkretnego nie zmieniałam, chcę się po prostu pochwalić realizacją i zapisać sobie ten przepis.

Składniki:
6-8 filetów śledziowych (użyłam solonych filetów z hali targowej)
1 jabłko (duże)
3 ogórki konserwowe
1/2 cebuli (miała być czerwona, użyłam białej)
2 łyżki jogurtu naturalnego lub śmietany
2 łyżki majonezu
1 łyżeczka curry
sól, pieprz, koperek lub natka pietruszki


Zaczynamy dzień wcześniej od namoczenia filetów w mleku lub wodzie i pozostawienia ich na noc w lodówce. Cebulę, jabłka i ogórki siekamy w drobną kostkę. Zieleninkę też drobno siekamy, a śledzie kroimy w małe kawałki.




Jogurt mieszamy z majonezem i przyprawami, można nie dawać soli, jeśli śledzie są bardzo słone.


Wszystko mieszamy w misce, wstawiamy do lodówki na kilka godzin do schłodzenia.



Sałatka jest apetyczna, bardzo smaczna :)


środa, 5 października 2016

Jednogar po duńsku (ponoć)

Tym razem coś z podróży kulinarnych w przestrzeni. W tym roku po raz pierwszy byłam w Danii, kraju, którego istnienia do niedawna w zasadzie nie dostrzegałam. Zawsze gdzieś tak nie po drodze. Dzięki moim rodzicom zwiedziłam pół Europy i nieraz wspominaliśmy nasze podróże w postaci wieczorków kulinarnych. Jednak rodzice uparcie omijali Skandynawię. Niestety podczas pobytu w Danii nie wypróbowałam żadnego z lokalnych dań, gdyż wyjazd miał charakter rekonstrukcyjny i jedliśmy potrawy średniowieczne :)

Na ogół, gdy szukam przepisów zagranicznej kuchni, staram się pozyskiwać je u źródła, to znaczy z blogów lub serwisów osób tej samej narodowości, co interesująca mnie kuchnia, ewentualnie wieloletnich mieszkańców. Tym razem zrobiłam wyjątek, ponieważ języka duńskiego jeszcze nie opanowałam, a tłumacz Google radzi z nim sobie wyjątkowo źle. Przypadkowo natknęłam się na akcję "Skandynawskie lato" na blogu "Mops w kuchni" i postanowiłam wypróbować kilka przepisów od polskich blogerek. Jest to metoda może nie gwarantująca 100% zgodności z kuchnią narodową, ale zdecydowanie znacznie tańsza, niż kosztowanie duńskich specjałów w tamtejszych restauracjach.

Jednogar to moje własne spolszczenie nazwy Eintopf.
Przepis pochodzi z bloga "Eksperyment sobotni" i jest inspirowany przepisem z niemieckiego serwisu. Jednym słowem, trudno powiedzieć, czy danie to obok Danii choćby leżało. Jedno się jednak zgadza: z krótkiego internetowego research'u  wywnioskowałam, że jada się tam nagminnie ziemniaki i ogórki, a ta potrawa zawiera ich sporo.

Składniki:

  • 2 cebule
  • 1 kg ziemniaków
  • 3 szklanki rosołu
  • 4 ogórki gruntowe
  • 100 ml śmietany
  • małe opakowanie parówek (takich z możliwie dużą zawartością mięsa w mięsie :D )
  • łyżka musztardy
  • łyżka masła
  • sól, świeżo mielony pieprz

Drobno pokrojoną cebulę należy zeszklić na maśle. Ziemniaki obrać i pokroić w grube zapałki, takie "frytki". Dodać do cebuli, smażyć razem.


Tak to wyglądało w kociołku na mojej kuchni. Wszędzie pełno sadzy, jak zwykle :p

Następnie wlać bulion  / rosół i gotować 15 minut. Ogórki obrać, przekroić wzdłuż, ewentualnie wydrążyć nasiona i pokroić w plasterki około 5 mm grubości. Dodać do garnka i gotować około 10 minut. Doprawić musztardą. Parówki ugotować w osobnym garnku.


Podawać ze śmietaną i parówkami.


Fotki robione smartfonem. 
Potrawa całkiem jadalna, rozgrzewająca, sycąca. W sam raz na męski gust ;)





poniedziałek, 3 października 2016

Pychota (nie całkiem) - średniowieczna "zapiekanka" jabłkowa

Kolejny przepis z książki R. Husson'a i P. Galmiche'a "Kuchnia Średniowieczna". Przepis wg Le Mesnagier (XIV wiek).

Jak sugeruje tytuł, miała być pychota - wyszło... no cóż. Kuchnia średniowiecza nie zawsze rozpieszcza nas smakami. Niektóre są dość egzotyczne i ciekawe, a nawet bardzo smaczne, moim skromnym zdaniem "Pychota" do nich nie należy :)

Składniki na 4 porcje:


  • 4 małe jabłka
  • 4 jajka
  • 1 łyżeczka wykwintnej przyprawy korzennej (przepis poniżej)
  • 1-2 szczypty szafranu (można użyć kurkumy - też będzie żółto i znacznie taniej)
  • 1/2 łyżki masła

Wykwintna przyprawa korzenna (wg Le Mesnagier XIV wiek)
proporcje na 3 łyżeczki:

  • 1 łyżeczka mielonego cynamonu
  • 1/2 łyżeczki mielonego imbiru
  • 2 goździki
  • 2 szczypty świeżo zmielonego czarnego pieprzu
  • 1 łyżeczka cukru trzcinowego


Wszystkie składniki tłuczemy w moździerzu i ucieramy na gładki proszek.
Przyprawa jest akurat bardzo pozytywna, do wykorzystania w wielu przepisach z tej książki i nie tylko, dobra nawet do grzanego wina. Szczerze polecam :)


Obieramy jabłka, usuwamy z nich gniazda nasienne i kroimy na kawałki. Przekładamy do garnka, dodajemy 2-3 łyżki wody i dusimy 10 minut pod przykryciem na małym ogniu. Moje jabłka rozpadły się na papkę, ale to pewnie zależy od jabłek.


Jabłka odcedzamy. Na małym ogniu stawiamy patelnię, rozpuszczamy masło, przekładamy jabłka, mieszamy drewnianą łyżką, po czym dodajemy jajka roztrzepane widelcem. Mieszamy, aż jajka się zetną. W efekcie powstaje nam coś w rodzaju jajecznicy z jabłkami.


Podajemy posypane przyprawą korzenną i szafranem. I jak wygląda? Pychota?


Mam bardzo mieszane uczucia co do tej potrawy. Jest łatwa w przygotowaniu, tania, jest to historyczny eksperyment, ale... Niestety nie trafiła w gust ani mój, ani mojego partnera i mojej siostry. Przetestowaliśmy we troje i nikomu nie smakowało. W smaku jest to po prostu mdłe, czegoś ewidentnie brakuje, a jajecznicę wolę z innymi dodatkami. Być może to faktycznie rzecz gustu.

Polecane dla odważnych poszukiwaczy nowych smaków ;)




sobota, 1 października 2016

Brugnes - Pączki szałwiowe

Wstęp - można pominąć, jeśli ktoś nie lubi nadmiaru czytaniny ;)
Otóż, nie bardzo wiedziałam, od czego zacząć. Od ponad dwóch lat gotuję na kuchni węglowej. Moja kuchnia, jako wnętrze, jest zdecydowanie daleka od ideału i nie nadaje się do publikacji w magazynach typu "Weranda". Obecnie prowadzimy remont, co jeszcze bardziej komplikuje wykonywanie znośnych zdjęć. W ciągu ostatniego roku porobiłam fotki niektórych gotowanych przez siebie dań, głównie na pamiątkę, że w ogóle coś takiego powstało. Ciągle eksperymentuję i rzadko mi się zdarza gotować dwa razy to samo danie. Blog prawie śpi, więc zacznę tu wrzucać te kulinarne przygody, nierzadko podróże w czasie i przestrzeni. Fotografie może nie są "naj", ale są. Zapisanie przepisów w jednym miejscu mi osobiście pomoże, a może zainspiruje kogoś jeszcze :)

Na pierwszy ogień przygoda z lipca tego roku, czyli średniowieczne pączki szałwiowe. Wykonane niedługo po powrocie z Grunwaldu, jako element nostalgii porekonstrukcyjnej.

Przepis pochodzi z książki R. Husson'a i P. Galmiche'a "Kuchnia Średniowieczna", wydanej w 2015 r. Jak podają, ten konkretny przepis spisany jest wg. Talleventa (XV w.)


  • 250 g mąki
  • 1 łyżka miodu (najlepiej aromatycznego)
  • cukier
  • gałązka szałwii
  • 250 ml białego wina
  • olej do smażenia


Szałwię (najlepiej taką z własnego ogródka ;) ) drobno siekamy, mieszamy ją z mąką, winem i miodem na gładką masę i odstawiamy na pół godziny. Nabieramy ciasto łyżeczką i kładziemy na niebyt mocno rozgrzany olej. Teoretycznie zwiększamy ogień, kiedy pączki wyrosną. (Ja nie do końca panuję nad natężeniem ognia, albo się pali, albo nie pali, albo w panice zamykam fajerki i zestawiam garnek :D ) Pączki wyciągamy kiedy się zrumienią, odsączamy z nadmiaru tłuszczu i posypujemy cukrem. Ponoć Taillevent radził, aby do oleju wrzucić gałązkę rozmarynu.


Tak kuleczki wyglądały w moim kociołku podczas smażenia. Czy jestem zadowolona z tego przepisu? Raczej tak. Pączki wyszły trochę twarde, możliwe, że temperatura oleju była jednak zbyt wysoka i się za bardzo spiekły zamiast podrosnąć. Miały jednak przyjemny, ziołowy smak. Zdecydowanie nie przypominają dzisiejszych pączków, bardziej ptysie do zupy. Warto spróbować i się przekonać :)





poniedziałek, 11 kwietnia 2016

Kilka przemyśleń o rekonstrukcji strojów w praktyce.

No więc załóżmy, że jesteśmy rekonstruktorem późnego średniowiecza, czyli osobą, która chciałaby odtworzyć jakiś aspekt życia w tamtej epoce, także (a raczej w dużej mierze) za pośrednictwem stroju. Takich ludzi jest wiele na tym świecie. No i mają różny stopień wiedzy, zainteresowania, także rozmaite dylematy.

Jeśli np w skrócie pominiemy już potężny dylemat, jakim jest dokonanie wyboru, kogo właściwie chciałoby się reprezentować, jaką postać, czy stan społeczny, załóżmy, że rekonstruktor wyboru już dokonał. Jest kobietą i jakoś lubi miasta. Więc pcha się w tę niewygodną kwestię "mitycznego mieszczaństwa", które nijak nie pasuje do większości turniejów, imprez, zjazdów itp. No ale co tam, raz się żyje.

Idąc krok dalej, przeglądając swoją szafę, nasza aspirująca mieszczanka dochodzi do wniosku, że czas uszyć coś nowego. No i tu powraca rytualna kwestia przeglądu źródeł. No a w źródłach, wiadomo, kobiety o idealnej figurze w sukniach dopasowanych niczym lycra, z apetycznym dekoltem i bez żadnych szwów, bo trzyma je na ciele przecież sama magia, albo obrazek zbyt mały, a temat zbyt prozaiczny, by oddawać taki szczegół, jakim są szwy. No więc mieszczanka przegląda po raz kolejny wykroje zachowanych oryginałów. A tych, na interesujący ją okres "okołogrunwaldzi" jest zaledwie kilka. W tym większość z mieszczącej się na końcu świata osady na Grenlandii. No ale nasza mieszczanka kilka kiecek z wykrojów z Herjolfsnes już ma. A kręci ją wypróbowanie czegoś "nowego". Część rekonstruktorek ma kiecki z 4 paneli, a nie jest to całkiem nie poparte niczym, bo przecież jest zachowana suknia królowej Margaret, ta złota.

I tu zaczyna się największy problem. Czym jest nasze odtwórstwo, co my robimy, do czego dążymy? Jak podejmować decyzje, gdy wiemy wciąż tak niewiele?
Otóż nasza mieszczanka nosi miseczki F przy obwodzie 70, chciałaby mieć taką zwyczajną, codzienną sukienkę z wełny, ewentualnie podszytą lnem, bo wełenka cienka i mogłaby być zbyt słaba. Sznurowaną z przodu, a jakże, bo czemu nie?
A wydaje jej się, że jedynym "źródłem" na suknię z 4 paneli jest ta nieszczęsna sukienka królowej.

Lista potencjalnych problemów:
- suknia należała do KRÓLOWEJ, choć jej wykrój jest znacznie prostszy, niż wieśniaków z Grenlandii
- sporo wskazuje na to, że szyto ją na DZIECKO, znaczy osobę w wieku 10-12 lat i przerabiano później
- królowa nie miała wtedy biustu, więc wszystkie szwy są niemal proste
- nie była sznurowana
- suknia była wykonana ze złotych nici, i miała podszewkę, ale w okolicach, nazwijmy to "bluzki", bez spodu
- suknia była sztukowana, ale pewnie ma to związek z drogocennością materiału i przerabianiem jej na jakąś okazję dla nieco starszej właścicielki (niektóre wersje mówią, że może i na pogrzeb)

Ok, więc wróćmy do dylematów rekonstruktora. Czy wszystkie kobiety w średniowieczu nosiły stroje skrojone wg jednego wykroju, znaczy się tego znalezionego w Herjolfsnes? No wydaje się, że raczej nie...

Czy przeciętnie sytuowana mieszkanka miasta, taka sobie żona czeladnika, dajmy na to, nosiła suknie o skomplikowanym kroju, czy prostszym? (Chociaż mieszkańcy jakiejś wiochy na Grenlandii mieli stroje składające się z wielu klinów, co niby oszczędnie wykorzystuje materiał, ale w dodatku luźne (!!!) choć sztuka uwieczniła modę na dopasowanie).

Czy ta mieszczanka chciałaby, aby jej stroje były modnie dopasowane? Pewnie tak, bo jednak nawet biedniejsi chcieli podążać za modą, aspirować wyżej, szczególnie w miastach. Bogaci patrycjusze nosili się ponad stan i byli wzorem do naśladowania dla całej reszty. Nawet +size przedstawiano w modnym fasonie.

Czy wykrój z tej nieszczęsnej kiecki królowej ma jakikolwiek sens w tym przypadku? Klinów jest mniej, ale zużycie materiału mniej ekonomiczne, w dodatku trudniej go ładnie dopasować do figury. I wszystko wskazuje na to, że oryginalnie była to sukienka dziecka. Dla dzieci mogli szyć trochę inaczej, niż na dorosłą osobę.
Ale może jest więcej potwierdzeń na używanie tego wykroju do strojów dla nie-królowych i nie dzieci?

No dobra, ale jeśli nasza rekonstruktorka zaryzykuje i mimo sporów wewnętrznych zdecyduje się na uszycie kiecki z tych 4 paneli, to jak ma to niby dopasować do większego biustu? Wyczytała w necie, że można próbować na 2 sposoby: zachowując za wszelką cenę prostą linię sznurowania i zbierając materiał pod pachami (czyli nierówno docinając boki), lub dopasowywać panele z każdej strony, czyli zbierać też pod biustem przy sznurowaniu (co stworzy nieco "esowatą" linię sznurowania). Były to porady ze strony krawcowej szyjącej stroje do rekonstrukcji, opisane z jej, technicznego punktu widzenia.

No więc nie mam pojęcia, czy istnieje jakiekolwiek potwierdzenie na to, że średniowieczne stroje damskie miały nierówną linię sznurowania. W sztuce przedstawienia sukni rozsznurowanych są dość uproszczone, linia sznurowania wydaje się prosta (to ważny fakt, czy schematyczność rysunku?). Na tych kilku zachowanych strojach, które znam, linia jest prosta, ale wynika to też z tego, że są one raczej luźne. Przedstawienia w malarstwie zaś są zdecydowanie dopasowane. Figurę kobiety mają, jak wiadomo, różną. No i teraz największe pytanie: jak prawidłowo dopasować kieckę do figury???

Czy kwestia prostej linii panelu wykroju w miejscu sznurowania ma jakiekolwiek znaczenie? Zaznaczam, że chodzi tu o materiał leżący płasko na stole, bo po założeniu na modelkę taka suknia powinna dawać wrażenie idealnie prostej linii sznurowania, czyli prawidłowe. Jeżeli kobieta nosząca taki strój będzie wyglądać jak trzeba, to czy ważne jest, skąd, z której strony, podczas spasowywania klinów, ujęto parę centymetrów materiału? Z puntu widzenia poprawności historycznej, rzecz jasna.

Różnica polega na tym, że panele proste z jednej strony, podebrane wyłącznie pod pachami, gorzej leżą i gorzej trzymają biust. Natomiast panele "nierówne" z obu stron układają się znacznie lepiej.

I gdzie szukać odpowiedzi na to pytanie, skoro dowód na stosowanie tego wykroju nosiło bezbiustne dziecko?

I czy taka wełniana sukienka może mieć lnianą podszewkę na całości? Skoro materiał delikatny, sam w sobie szybko by się porwał i należy go wzmocnić? Czy podszewka tylko "na górze", a niżej już nie? Zresztą w ogóle ostatnio dyskutujemy o zasadności używania podszewek.

W co my, rekonstruktorzy, się właściwie pakujemy? Co jest istotne, a co nie? Jak uszyć sobie strój nie budzący niepokoju moralnego i tysiąca pytań?

A może to właśnie dobrze, że stawiamy te pytania, że poszukujemy odpowiedzi i idziemy naprzód, może te pytania są właśnie cenniejsze od 100% poprawności danego stroju. Od sukienki, którą kiedyś i tak zalejemy winem, znosimy, porwiemy, z której zwyczajnie wyrośniemy i zamienimy na inną.