Rok temu było o Grunwaldzie w ciąży to teraz, zgadnijmy, co się zmieniło?
Ludzie mają różne patenty na pobyt z niemowlęciem na tej, specyficznej mimo wszystko, imprezie. W naszym obozie jest sporo dzieci, ale raczej kilkuletnich, natomiast w ostatnich latach jedyne matki niemowląt, jakie przyjeżdżały, wynajmowały pokój gdzieś w okolicznych wioskach i były dowożone przez szanownego tatusia na parę godzin dziennie do obozu. Myślałam, że może tak trzeba? Dlaczego one tak robią? Ale potem poszłam po rozum do głowy. Zaraz! Jeszcze parę lat wcześniej była u nas jedna matka, co z maleństwem zupełnym spała pod namiotem. Przyjechali na krótko, ale poszli na całość. To dlaczego ja tak nie mogę? Nie widziałam przeciwwskazań. Dziecko zdrowe, prawie 9 miesięcy na karku, a ja spragniona kontaktów z ludźmi jak wody na pustyni, to po co je sobie ograniczać i zamykać się gdzieś na odludziu w pokoju??? Jak na Grunwald się jeździ - uwaga - dla ludzi. No bo nie oszukujmy się, że dla wielkiej rekonstrukcji (w sąsiedztwie głośników ryczących ze sceny współczesne kawałki o chocoLatte i inne rewelacje).
No więc co my żeśmy odwalili? Pojechaliśmy z naszym dziewięciomiesięcznym bobasem na 5 nocy pod namiot. W miejsce, gdzie śpiewy podpitych ludzi nie ustają do białego rana. Gdzie się gotuje na ogniu w rdzewiejących garach, a za jedyne źródło higieny służą tojko-prysznice i umywalki rynnowe, oraz nasza prywatna chorągwiana "studnia".
I co? I dawno dziecko nie spało tak dobrze! Jeżeli jeszcze ktoś się waha, czy zabierać niemowlę pod namiot, niech zapomni o wątpliwościach. Po całym dniu na świeżym powietrzu dziecko śpi jak zabite. Malutki był Grunwaldem po prostu zachwycony. No ale po kolei.
Mam dziecko bezsmoczkowe, bez mleka modyfikowanego, bezsłoiczkowe, bezpampersowe... no, ogólnie, bezproblemowe. To idąc za ciosem uznaliśmy, że wózka też nie będziemy zabierać. To było jedno z naszych głównych założeń. Kilka lat temu skrytykowaliśmy znajomych, co po dojechaniu na te parę godzinek z wynajętego pokoju do obozu epatowali wózkiem w naszych uroczych, pseudośredniowiecznych realiach, więc teraz należało dać przykład. Zarówno wózkiem, jak i zabawkami. A widziałam w tym roku kilka rekonstruktorek z niemowlętami w wózkach, ale nie w naszym obozie. Widziałam też kobiety z dziećmi w chustach, to o wiele bardziej pozytywne. Są nawet średniowieczne ilustracje z noszeniem w chuście, więc heloł. Chustę spakowałam, ale nie użyłam, bo brakuje mi do niej cierpliwości. A co zabrałam? O tym za chwilę.
Co właściwie należy kupić, spakować specjalnego, jeśli się zabiera niemowlę na Grunwald, czy inne reko?
- pieluchy
- zabawki
- reko ubranka
- kociołek
W moim przypadku to tyle. Spakowałam np śpiworki, w jakich Malutki sypia w domu, ale ich nie użyłam, bo spał w swoich wełnianych ciuchach nakryty kocem. Łóżko? A po co? Spał z nami. Jak i w domu zresztą. Karmienie piersią uwalnia od tych wszystkich butelek, podgrzewaczy i innych bzdetów. Laktator spakowałam tylko po to, żeby się jednego wieczoru napić z koleżanką. Malutki i tak nie skorzystał ze ściągniętego mleka, bo jak go tatuś ululał, to spał do rana. Pampersów nie używam, więc wzięłam moje wielo. Niezależnie od systemu niemowlak pieluch potrzebuje, ale w domu jest to samo ;) Rozszerzamy dietę metodą BLW, więc nie pakowałam żadnych wydumanych słoiczków, tylko jedzenie dla nas wspólnie. I jadąc jako rodzina uznałam, że potrzebujemy większy rozmiar kociołka, więc go kupiłam jako główny wydatek na tegorocznym Grunwie. Za radą znajomej zawekowałam obiady już w domu, bo uznałam, że nie po to jadę, żeby po pół każdego dnia spędzać przy garach i dostać fioła. Posiłki były niesolone, no bo BLW, więc my dosalaliśmy sobie w misce. A więc kwestia gotowania wyglądała następująco: zawartość słoika do kociołka, na ogień, podgrzać i gotowe! Do jednego obiadu trzeba było w drugim kociołku zrobić kaszę. I jest! A na śniadanie Malutki jadł jakieś owoce i warzywa oraz chleb. Rolę śliniaka pełnił mój fartuszek.
Ubranka. No nie da się raczej pojechać na reko bez ciuchów, nawet, jak się jest niemowlęciem. No więc uszyłam Malutkiemu cały komplet, czyli 2 lniane koszule, 2 wełniane robe (jakby które zamokło czy co lepiej mieć zapas, znając grunwaldzką pogodę), 1 wełniany kaptur, 1 lniany coif, oraz 2 pary wełnianych spodenek na sznureczek. Najpierw myślałam, że butów nie wezmę, a w końcu skusiłam się na skórzane kapcie pure collection z Lidla. Na rzep. Tak, wrr, be fuj ble. Ale to były kapcie ze skóry 100%, w neutralnym kolorze i w kształcie na oko przypominającym średniowieczny but, więc mierzi tylko ten rzep. I tak o nieeeebo lepiej, niż dzieciaki śmigające w kaloszach, czy bombowych różowych adidaskach. A więc skórzane kapcie do raczkowania kupione w przeddzień wyjazdu, bo Malutki zaczął stawać no i coś jednak na mokrą trawę by się przydało. A w dobrą pogodę popylał boso. Z czego szyłam ciuchy? Ze ścinków :D To jest cudowne, jak mało materiału i jak mało roboty potrzeba na takie ubranka. Jak szybko widać efekt! Bardzo motywujące.
No i nie potrzebowaliśmy współczesnych podkoszulków pod historyczne ubrania. Malutkiemu dobrze w lnie i wełnie.
Zabawki. Kotka u Łobosa kupiłam już w zeszłym roku, żeby Malutki miał choć jedną zabawkę, którą już będzie znał z domu. Żeby się z nim oswoił i w razie czego nie żałował, że nie zabieramy tych zabawek, które lubi. Spakowaliśmy też konika robionego na szydełku przez kumpelę koleżanki i wełniane serduszko, które było dorzucone do paczki od Lady Maliny. A już na miejscu kupiłam ręcznie rzeźbionego drewnianego konika (idealny do gryzienia) i lnianą piłkę - zośkę szytą przez córkę znajomej. Wspaniałe przykłady rękodzieła ;) Tak więc nie świeciliśmy żadnym plastikiem. Malutki chętnie ciamkał zośkę, ale i tak najlepszą zabawą jest dla niego na tym etapie wspinaczka. Na wszystko. Czy można uniknąć kupowania zabawek? Pewnie można. Ja kupiłam, bo miałam taką fantazję. Ale powiedzmy sobie szczerze - który rodzic zakłada, że jadąc gdziekolwiek z dzieckiem nie wyda pewnej ilości kasy na jakieś bzdety? Starsze dzieciaki naciągają rodziców na Grunwaldzie na drewniane miecze i łuki (niezależnie od płci). Mój pasierb był przygotowany i spakował cały arsenał: drewniany topór, miecz, tarczę, łuk i strzały, a kasę wydawał na kwas chlebowy. Także na zabawki czy inne przyjemności i tak się wyda, przy niemowlęciu po prostu mniej.
Pieluchy. Pisałam już, że pieluchuję wielorazowo :D Spakowałam na Grunwald całą moją tetrę i formowanki. Spodenki, które uszyłam, zalanolinowałam i pełniły funkcję longów. Spakowałam też wełniane gatki, bo coś krótkiego na dzień się przyda no i 2 pary longów to dla naszego synka za mało. No i 2 wełniane otulacze. Na podróż kieszonki. Sio i aio zostały w domu, podobnie jak prefoldy. Snappi nie wzięłam, bo zapomniałam! Więc dawaliśmy radę składając pieluchy i zawiązując ich końce i szybko nakładając gacie. A małe tetry w prostokąt do otulacza. Uszyłam też jedną lnianą "tetrę" na próbę. Używałam już od miesiąca i się sprawdza, więc przyjechała na Grunwald, skoro po to została uszyta. Dwójeczki zapierałam na bieżąco, ale z praniem ręcznym poległam. Może, gdybym prała mniejszą ilość codziennie, dałoby radę. Ale po dwóch dniach miałam taką ilość, że połowa zawartości worka pul zapchała mi cebrzyk po brzegi. Mam po prostu za małe wiaderko. Załamana wizją spędzenia pół dnia na praniu zadzwoniłam do koleżanki wynajmującej pokój pod Grunwaldem. Okazało się, że miała pralkę i mogłam z niej skorzystać. Uratowało mi to życie! To jedno pranie wystarczyło, jak się nazbierało po kolejnych 2 dniach to już dowieźliśmy do domu. Także wielo na Grunwaldzie zupełnie spoko, ale brak pralki to jednak problem, przynajmniej dla mnie. Nie wiem, jak to rozwiążę za rok, jeśli nie będzie dostępu do żadnej pralki. Mieliśmy jedno małe odparzenie pierwszego dnia. Nie wiem czemu, chyba z gorąca i tego, że ciut za długo przetrzymałam go w mokrej pieluszce. Koleżanka miała Sudocrem, smarnęliśmy i na drugi dzień piękna pupa. Na codzień nie używam takich kremów, ale tu ten jeden raz wystarczył. Drugiego dnia było chłodniej i przewijałam częściej. I już do końca pobytu żadnych więcej odparzeń. A przewijak urządziłam na sienniku.
Wózek. Tak. Mój M wygrzebał z lamusa drewniany wóz z rączką do ciągnięcia. Taka miniatura wozu drabiniastego. Coś pięknego! Miał po pierwszym synie. Zrobiliśmy nim furorę. Na bitwę Malutkiego zaniosłam na rękach, bo to za duża odległość i zbyt szybkie tempo na te małe kółeczka. Ale na kraming wózeczek był wporzo. Takiego natężenia okrzyków w stylu "Ojeeeej!" "Ale słoooodkie!" "Zobacz!" "Jaki słodki!" "Ale suuuper..." wokół siebie dawno nie słyszałam. Ludzie robili nam zdjęcia (super, weź to teraz odnajdź w internecie), przystawali, a jeden reko mąż ciężarnej pani nawet padł na kolana, żeby obejrzeć, jak to jest zrobione, żeby na za rok taki sklecić. Także przykład żeśmy dali, że hej! A Malutkiemu się podobało, tylko wózek trzeba wyłożyć kocem dla amortyzacji wstrząsów. Rozsiadał się tam jak panicz, z zapasem zabawek i pogryzał nonszalancko jakiś kawałek suszonego jabłka czy inną skórkę od chleba. Wózek okazał się też bardzo praktyczny w obozie do czasowego zajęcia młodego człowieka. Bo, załóżmy, że chciałam ugotować akurat tę kaszę na gotowy obiad, albo pozmywać naczynia, to stawiałam Malutkiego opartego o wózek i... tak stał. W wózku wolałam nie zostawiać, bo próbował wyłazić, co groziło wywróceniem. Ale postawiony obok opierał się o barierkę i podziwiał widoki.
Bitwa. Poszłam, jak ostatnio, z "babami i przedszkolem" obserwować inscenizację z pasa ziemi niczyjej, czyli technicznego pasa dla Justycji i karetek. Malutki zasnął zaraz po naszym przybyciu. Nie obudziły go pierwsze huki wystrzałów z hakownic i bombard. Za to poderwał się nagle w przypadkowym momencie, kiedy to ja nie słyszałam niczego szczególnego. Większość bitwy spędził na ssaniu, bo zażyczył sobie solidny posiłek w trzech odsłonach. W przerwach od jedzenia poobserwował jakieś starcia widoczne z naszego miejsca, leżąc równie nonszalancko jak podczas jazdy wózkiem.
Higiena. W domu Malutki najczęściej myje się pod prysznicem z tatą i to samo zastosowaliśmy na Grunwaldzie. Został wykąpany w tojkoprysznicu z tatusiem. Ale raz, w środkowym dniu pobytu. Dobrzy ludzie żyją w brudzie i te sprawy. A może leniwi byliśmy, a może padał deszcz i było zimno. Tyłek przemywałam chusteczkami nasączonymi wodą z butelki. Deszcz w namiocie też nie straszny, bo namiot nie przecieka, tylko podczas mocnego deszczu lekko przesiąka takim siąpieniem. Jak padało, to kocyk do zabawy rozkładałam w namiocie, zamiast na zewnątrz. A zresztą w deszczu dobrze się śpi.
Ogólnie taki wyjazd to dla malucha same atrakcje. Cały dzień na powietrzu. Można bosymi nogami pełzać po trawie, wydłubywać z niej kawałki chleba i wreszcie nikt się o to nie gniewa. Tyle rzeczy i tyle ludzi do obserwowania! Już sam namiot, to coś innego. Kosze wiklinowe są super, bo mają fajną fakturę w dotyku. Mnóstwo cioć i wujków do uśmiechania się. No i można powspinać się na drewniane ławeczki i na hełmy rycerzy. I jest muzyka, do której można podrygiwać. I inne bobasy też są, chociaż nieufne i płaczą. Całe dnie fajnych rzeczy. Nic, tylko tęsknić!