Tandaradei... a raczej "Oooo Ooooo, Totus Floreo!" i minął kolejny Grunwald. W moim przypadku kolejny Grunwald z dzieckiem pod namiotem, w obozie. Z pieluchami wielorazowymi. I bez wózków, słoiczków, podkoszulków, materacy dmuchanych i innych takich tam niepraktycznych rzeczy ;) A w zasadzie wyluzowaliśmy się do tego stopnia, że obyło się bez wielu innych rzeczy i aspektów, które na ogół były dla nas nieodłączną częścią pobytu na Grunwaldzie, ale o tym za chwilę.
Jestem bardzo zadowolona z tegorocznego Grunwaldu. Był taki... spokojny. Po prostu udany. Bez stresu, kwasów międzyludzkich, dla nas bez deszczu (przyjechaliśmy w środę późno). Bez napinki. Wiecie... urlop, prawda? Wyluzowaliśmy się tak, że nie zjedliśmy ani razu jedzenia w jakiejś budzie (portfel dziękuje), nawet ani jednej kiełbaski z tych, co spakowaliśmy, nie pojechaliśmy nad jeziorko, ba! - nawet z prysznica żeśmy nie skorzystali. I zapomnieliśmy opłacić składki (ale to jest akurat odwracalne, czy tam naprawialne). Obyliśmy się nawet bez całego worka moich wełnianych ciuchów (to też było niezamierzone). I było... fajnie! Po prostu fajnie!
Piszę to wszystko, jako mama 19-miesięcznego dziecka, czyli takiego ruchliwego prawie dwulatka. Jako matka, która na dzień przed wyjazdem na Grunwald wsiadła z tymże dzieckiem o godzinie 5.20 do pociągu, żeby po 7 godzinach wysiąść z niego w Krakowie. Tam na spontanie spotkałam się z koleżanką (ugadane w drodze przez fejsa), a potem wspólnie z rodziną poszłam na wernisaż wystawy poświęconej m. in. dokonaniom dziadka. To był cel tej szaleńczej wyprawy, zaplanowanej 2 dni wcześniej przez telefon. O tym, że jednak w Krakowie zanocujemy, dowiedziałam się wieczorem przed wyjazdem (nocleg bardzo udany). W dzień wyjazdu na Grunwald zwiedzaliśmy wystawę raz jeszcze, tym razem na spokojnie, po czym wsiedliśmy całą rodziną do pociągu i pojechaliśmy do Warszawy. Ja zrobiłam pranie pieluch, siostra podjęła kilka życiowych i zawodowych, mniejszych i większych decyzji (w międzyczasie pakowania się), syn się wybawił na placu zabaw, po czym wsiadłam z synem i siostrą do samochodu i około godziny 23 byliśmy na miejscu, z torbą mokrego prania ;) Żeby nie było, że to tylko ja, jako matka tak mam, mój życiowy partner dzień przed wyjazdem na Grunwald kupił samochód, w dzień wyjazdu go zapakował (trzeba cudeńko porządnie przetestować, prawda?), a w przerwie jeszcze tynkował dom. Nieskromnie uważam, że jesteśmy fajni :D
No więc gdy jakoś tak po północy i po wstępnym powitaniu się ze wszystkimi przy ognisku ustaliliśmy, że w ogólnym zamieszaniu mój M zapomniał zapakować worka z moimi wełnianymi ciuchami (każdy rekonstruktor chyba wie, co to oznacza, zwłaszcza, gdy prognozy zapowiadają, że wieczorami i w nocy ma-być-ZIMNO), on się zarzekał, że z samego rana pojedzie do Gdańska i z powrotem po tenże wór. Gdybym nie była sobą, pewnie bym mu powiedziała, że "Tak! Jedź, baranie jeden!" Czyli "Jeśli nie chcesz mojej zguby, krokodyla daj mi luby" i tym podobne. Ale, że jednak jestem sobą, to mu powiedziałam, a rano musiałam dokładniej wyłożyć, że to nie ma sensu, bo szkoda wachy i zachodu dla jednego wora. A, że tam było clue mojej garderoby? Cóż. No ale skrzynię z bielizną mam... jedną parę nogawic też, bo akurat były wyprane i wsadzone do innej skrzyni. No i lniana kiecka jest. Można żyć! Najbardziej żal mi było kapturka, ale M ma dwa męskie, chyba lepiej założyć męski kaptur, niż się przeziębić, prawda? Przynajmniej ja tak uważam. A co do kiecki? I tak z tych 2 co obecnie mam, nosiłabym tylko jedną. Po co robić aferę o 1 kieckę? Toż na tyle osób w obozie ktoś musi mieć nadmiar kiecek. Jak dobrze pójdzie, to i w moim rozmiarze. Nie poratują koleżanki w potrzebie? Perspektywa spędzenia Grunwaldu bez moich ulubionych, zazwyczaj noszonych ciuchów wydawała mi się wręcz odświerzająca. Przy śniadaniu wspólnie z siostrą wytypowałyśmy listę zaprzyjaźnionych osób o w miarę zbliżonej figurze, które mogłyby posiadać więcej sukienek. No i pewnie, że znalazłam pomoc i sukienkę! Ludzie z reko, to są jednak fajni, zżyci i w ogóle kochani. No i dzięki całej tej sytuacji wreszcie dojrzałam do tego, żeby uszyć sobie coś nowego ;)
No dobrze, to jak to się niby żyje w obozie z tak małym dzieckiem? O tym pisałam już rok temu. Z ciut większym dzieckiem żyje się o tyle inaczej, że dziecko się więcej i bardziej samodzielnie porusza. I zaczyna wchodzić w interakcje z rówieśnikami, więc potrzeba mu zapewnić dużo ruchu i towarzystwo, a będzie dobrze. A poza tym, to bez problemu. Oczywiście wszystko zależy od nas, od naszych preferencji i oczekiwań od życia, poziomu komfortu \ luksusów, oczekiwań od siebie nawzajem (czyli od partnera). Wszystko to jest w nas i w naszej głowie. Jeśli uważamy, że nie jesteśmy w stanie przeżyć nocy z dzieckiem pod namiotem, to nie przeżyjemy. Ale w takim wypadku raczej w ogóle nie rozważa się przyjazdu na Grunwald, tudzież inny event czy festiwal. Co ciekawe, z tych matek małych dzieci, z którymi miałam w tym roku kontakt na Grunwaldzie, tylko ja spałam w obozie. Pozostałe albo miały pokój w niedalekiej wsi, albo wręcz hotel gdzieś daleko. Hotel miała osoba niewkręcona w reko, pozostałe były wkręcone i to one żałowały, a finalnie spędziły w obozie przynajmniej jedną noc. Tak, żałowały, że nie ma ich tam więcej, że muszą wieczory i poranki spędzać same z dziećmi, odizolowane od znajomych! Polecam wszystkim wkręconym reko-mamom wziąć to pod uwagę. Mąż jednej z tych mam uważa, że oni mają zbyt mały namiot. Tymczasem inna rodzina z obozu ma namiot nawet mniejszy od niego i śpi w małym soldierze z dwójką dzieci. Tak, tamta mama dzielnie sypia na Grunwaldzie, ale jej akurat nie brałam pod uwagę w powyższym zestawieniu, bo ma dzieci już większe, podhodowane, a jak były malutkie, to mieli kilkuletnią przerwę w reko. Co nie zmienia faktu, że aby spać z dziećmi pod namiotem, nie trzeba mieć zaraz dwumasztowego pawilonu (choć taki pawilon bez wątpienia pomaga), ale w ciasnym soldierku też można spędzić kilka udanych dni całą rodziną. Jak wspomniałam na początku tego akapitu - to wszystko jest w nas i naszych oczekiwaniach. Rozmiar namiotu nie ma tu większego znaczenia. No, może tylko jeśli ktoś jest posiadaczem małego stożka, a planuje większą rodzinę, warto byłoby rozważyć zamianę namiotu na lepszy model ;) Kluczem jest nasze nastawienie.
Z mojego pozytywnego nastawienia wynikło, że jak się dobrze zasznuruje wejście do namiotu, to jest on doskonałym kojcem dla wędrującego szkraba. Czyli poranki wyglądały tak: dzieć budził mnie, dostawał z piersi, po czym ja ogarniałam siebie jako tako, poprawiałam sznurowanie ściany i wyczołgiwałam się pod nią na zewnątrz, by udać się w linii prostej do toja. Po powrocie zastawałam w namiocie młodzieńca z piłą, obcęgami lub młotkiem w dłoni, usiłującego zrobić coś jak tata (który z reguły nadal spał). Wtedy ogarniałam małego, czyli przewijałam i przebierałam, jeśli trzeba było (i tak spał w wełnie). Potem wyganiałam M, żeby wstawił kociołek z wodą na magiczny wywar, który pozwala dorosłym przejrzeć rano na oczy, no i szykowaliśmy śniadanie. Podczas prac kuchennych, czyli przy obozowym palenisku, młody człowiek oglądał naszą obozową studnię z szambem, albo dreptał po fragmentach nie zmontowanych dybów. Albo skakał po ławce wołając: "Niam!!" Jakoś tak wyszło, że się nie myliśmy, bo mieliśmy ciekawsze rzeczy do roboty, niż stanie w kolejce do prysznica. Zresztą 3 dni bez mycia jeszcze nikogo nie zabiły. Jakbyśmy przyjechali na dłużej, pewnie wyglądałoby to inaczej ;) Ale rok wcześniej M mył się z małym bez problemu, więc i teraz byśmy to ogarnęli, jakby nam zależało. Za to codziennie myłam z Malutkim zęby. No i wporzo.
W ogóle, jak to określił kolega, rekonstrukcja jest zdrowa dla dzieci. Tyle się teraz mówi o integracji sensorycznej, o rozwijaniu motoryki dużej i małej, o bliskości z naturą, o dążeniu do samodzielności dziecka... Wystarczy wywieźć dziecko na reko i już jest to wszystko w pakiecie. Dzieciak cały dzień biega po trawie, dotyka drewna, piachu, metalu, tkanin innych, niż zwykle, sypia na sienniku a do tego ma dostęp do mnóstwa ciekawych sprzętów i okazji do nieskrępowanej zabawy. Ostatnio na blogach parentingowych modne jest reklamowanie tzw. desek balansujących. Jaki to zbawienny gadżet! Nauczy dziecka poczucia równowagi, będzie stymulować zmysły i rozwinie wyobraźnię. Cuda na kiju normalnie (oczywiście za odpowiednią cenę). A co ja widziałam przed namiotem naszego dowódcy? Na trawie leżała tarcza. Tak - normalna, rycerska tarcza, odwrócona wypukłą stroną do dołu. Co zrobiły dzieci? Wlazły na tarczę i zaczęły się bujać. Jak te dzieci z blogów na swoich good-wood'ach. Mój synek też. Całe to ubrane w mądre frazesy dobro gratis. A jak w niedzielę zwijaliśmy obóz, mój syn wspinał się na stertę blatów od stołów, przemaszerowywał na jeden skraj tejże sterty, tam sobie balansował, czy też się bujał, po czym na przeciwległym końcu sterty schodził z niej jak po schodkach. I tak w kółko. M pakował samochód, ja wyciągałam śledzie od namiotu. Dziecko zajęte... bezcenne! Mieliśmy w obozie grajków, czyli muzykę na żywo - dzieci tańczyły. Synek popróbował gry na bębnie. Do tego mógł się pobawić choć trochę z rówieśnikami, poganiać, pobiegać wokół namiotów, szalał bujając się na odciągach, razem z kolegą wsiadł na drewnianą dwukółkę, w której mieli przejażdżkę... No i mógł obejrzeć inscenizację bitwy, podczas której, podobnie jak rok temu - po prostu zasnął. Bombard huk, łuków strzał - to nic! On spał. To chyba będzie u nas tradycją ;)
A jak z tymi pieluchami? Tu już akurat kłania się fakt, że jestem pieluchowym hardcorowcem i nie zamieniam ich na jednorazówki nawet w takich warunkach. Ale właściwie co w tym trudnego? W tym roku obyło się bez pralki, bo byliśmy jeden dzień krócej, a może ja się nauczyłam dłużej ich nie prać (czasami). Czyli pranie zrobiłam w środę (dzień przyjazdu) i w niedzielę (dzień wyjazdu i powrotu do domu). Na takie sytuacje polecam pieluchy tańsze i prostsze, których nie szkoda zniszczyć, jakby coś poszło nie tak. Najlepsza jest do tego tetra - bardzo wszechstronna, tania jak barszcz, a można z nią zrobić praktycznie wszystko - nawet wygotować jeśli trzeba. Przyznam się szczerze, że jedną tetrę nawet podczas tego pobytu wywaliłam do kosza, bo dostałą jakichś przebarwień. Nie wiem, jak do tego doszło i wolałam nie wnikać. Może można było ją jeszcze uratować, ale tetra naprawdę jest tania. Więc poszła precz. Reszta pieluch ma się dobrze. Do ogarnięcia ich wystarczyły mi 3 małe worki PUL. Pewnie jeden duży zrobiłby robotę, ale nie mam takowego, więc zabrałam, co mam, czyli 3 małe. Wracałam z 2 pełnymi po brzegi i jeden był na podróż. Mokre pieluchy wrzucałam od razu do worka, a te z dwójeczką rzucałam zwinięte gdzieś w kąt, żeby je ogarnąć w wolnej chwili. Po zapraniu dołączały do koleżanek w worku. Mokre pranie rozwiesiłam rano na sznurku wewnątrz namiotu (część "niehistoryczna") oraz na odciągach od namiotu (te bardziej "historyczne"). Większość sucha tego samego dnia. W ciepłych godzinach mały biegał w samej tetrze bez otulacza. Zebrałam nawet pełne podziwu ochy i achy jakiejś turystki. Sława o wielo idzie w świat!
A czym się synek bawił? Mieliśmy te same zabawki co w zeszłym roku, ale kolekcja powiększyła się o grzechotkę dzwoniącą, drewniany gwizdek (prezent od babci) oraz drewnianego łaciatego koziołka (również dar od babci). A już na samym Grunwaldzie nabyliśmy miecz z materiału, czyli miękką pałę u Łobosa i zawieszkę z drewnianym konikiem na rzemyku, wykonaną na podstawie znaleziska z Gdańska (!!!). Synek dumnie ją nosił (z tyłu miał przytroczony identyfikator) i pokazywał mówiąc "Patata". W ten sposób zadbałam o bezpieczeństwo i autentyczność (a nawet klimat rodzinny, bo M w pracy ma ksywkę "Koń", więc syn jest małym źrebakiem) za jednym zamachem. A tak w ogóle podczas tego Grunwaldu wydaliśmy dziwnie mało pieniędzy, byliśmy tylko raz w sklepie i kupiliśmy tam bardzo mało, jedliśmy obiady ugotowane i zawekowane przeze mnie przed wyjazdem (ale to M je podgrzewał i gotował do nich kaszę \ soczewicę na miejscu).
Jak pisałam na początku - bez stresu, bez deszczu, bez napinki. Mniej, a lepiej! I aż chce się jechać na kolejny Grunwald, albo nawet na inny turniej jeszcze w tym roku!