poniedziałek, 15 lipca 2019

Grunwald 2019

Tandaradei... a raczej "Oooo Ooooo, Totus Floreo!" i minął kolejny Grunwald. W moim przypadku kolejny Grunwald z dzieckiem pod namiotem, w obozie. Z pieluchami wielorazowymi. I bez wózków, słoiczków, podkoszulków, materacy dmuchanych i innych takich tam niepraktycznych rzeczy ;) A w zasadzie wyluzowaliśmy się do tego stopnia, że obyło się bez wielu innych rzeczy i aspektów, które na ogół były dla nas nieodłączną częścią pobytu na Grunwaldzie, ale o tym za chwilę.

Jestem bardzo zadowolona z tegorocznego Grunwaldu. Był taki... spokojny. Po prostu udany. Bez stresu, kwasów międzyludzkich, dla nas bez deszczu (przyjechaliśmy w środę późno). Bez napinki. Wiecie... urlop, prawda? Wyluzowaliśmy się tak, że nie zjedliśmy ani razu jedzenia w jakiejś budzie (portfel dziękuje), nawet ani jednej kiełbaski z tych, co spakowaliśmy, nie pojechaliśmy nad jeziorko, ba! - nawet z prysznica żeśmy nie skorzystali. I zapomnieliśmy opłacić składki (ale to jest akurat odwracalne, czy tam naprawialne). Obyliśmy się nawet bez całego worka moich wełnianych ciuchów (to też było niezamierzone). I było... fajnie! Po prostu fajnie!

Piszę to wszystko, jako mama 19-miesięcznego dziecka, czyli takiego ruchliwego prawie dwulatka. Jako matka, która na dzień przed wyjazdem na Grunwald wsiadła z tymże dzieckiem o godzinie 5.20 do pociągu, żeby po 7 godzinach wysiąść z niego w Krakowie. Tam na spontanie spotkałam się z koleżanką (ugadane w drodze przez fejsa), a potem wspólnie z rodziną poszłam na wernisaż wystawy poświęconej m. in. dokonaniom dziadka. To był cel tej szaleńczej wyprawy, zaplanowanej 2 dni wcześniej przez telefon. O tym, że jednak w Krakowie zanocujemy, dowiedziałam się wieczorem przed wyjazdem (nocleg bardzo udany). W dzień wyjazdu na Grunwald zwiedzaliśmy wystawę raz jeszcze, tym razem na spokojnie, po czym wsiedliśmy całą rodziną do pociągu i pojechaliśmy do Warszawy. Ja zrobiłam pranie pieluch, siostra podjęła kilka życiowych i zawodowych, mniejszych i większych decyzji (w międzyczasie pakowania się), syn się wybawił na placu zabaw, po czym wsiadłam z synem i siostrą do samochodu i około godziny 23 byliśmy na miejscu, z torbą mokrego prania ;) Żeby nie było, że to tylko ja, jako matka tak mam, mój życiowy partner dzień przed wyjazdem na Grunwald kupił samochód, w dzień wyjazdu go zapakował (trzeba cudeńko porządnie przetestować, prawda?), a w przerwie jeszcze tynkował dom. Nieskromnie uważam, że jesteśmy fajni :D

No więc gdy jakoś tak po północy i po wstępnym powitaniu się ze wszystkimi przy ognisku ustaliliśmy, że w ogólnym zamieszaniu mój M zapomniał zapakować worka z moimi wełnianymi ciuchami (każdy rekonstruktor chyba wie, co to oznacza, zwłaszcza, gdy prognozy zapowiadają, że wieczorami i w nocy ma-być-ZIMNO), on się zarzekał, że z samego rana pojedzie do Gdańska i z powrotem po tenże wór. Gdybym nie była sobą, pewnie bym mu powiedziała, że "Tak! Jedź, baranie jeden!" Czyli "Jeśli nie chcesz mojej zguby, krokodyla daj mi luby" i tym podobne. Ale, że jednak jestem sobą, to mu powiedziałam, a rano musiałam dokładniej wyłożyć, że to nie ma sensu, bo szkoda wachy i zachodu dla jednego wora. A, że tam było clue mojej garderoby? Cóż. No ale skrzynię z bielizną mam... jedną parę nogawic też, bo akurat były wyprane i wsadzone do innej skrzyni. No i lniana kiecka jest. Można żyć! Najbardziej żal mi było kapturka, ale M ma dwa męskie, chyba lepiej założyć męski kaptur, niż się przeziębić, prawda? Przynajmniej ja tak uważam. A co do kiecki? I tak z tych 2 co obecnie mam, nosiłabym tylko jedną. Po co robić aferę o 1 kieckę? Toż na tyle osób w obozie ktoś musi mieć nadmiar kiecek. Jak dobrze pójdzie, to i w moim rozmiarze. Nie poratują koleżanki w potrzebie? Perspektywa spędzenia Grunwaldu bez moich ulubionych, zazwyczaj noszonych ciuchów wydawała mi się wręcz odświerzająca. Przy śniadaniu wspólnie z siostrą wytypowałyśmy listę zaprzyjaźnionych osób o w miarę zbliżonej figurze, które mogłyby posiadać więcej sukienek. No i pewnie, że znalazłam pomoc i sukienkę! Ludzie z reko, to są jednak fajni, zżyci i w ogóle kochani. No i dzięki całej tej sytuacji wreszcie dojrzałam do tego, żeby uszyć sobie coś nowego ;)

No dobrze, to jak to się niby żyje w obozie z tak małym dzieckiem? O tym pisałam już rok temu. Z ciut większym dzieckiem żyje się o tyle inaczej, że dziecko się więcej i bardziej samodzielnie porusza. I zaczyna wchodzić w interakcje z rówieśnikami, więc potrzeba mu zapewnić dużo ruchu i towarzystwo, a będzie dobrze. A poza tym, to bez problemu. Oczywiście wszystko zależy od nas, od naszych preferencji i oczekiwań od życia, poziomu komfortu \ luksusów, oczekiwań od siebie nawzajem (czyli od partnera). Wszystko to jest w nas i w naszej głowie. Jeśli uważamy, że nie jesteśmy w stanie przeżyć nocy z dzieckiem pod namiotem, to nie przeżyjemy. Ale w takim wypadku raczej w ogóle nie rozważa się przyjazdu na Grunwald, tudzież inny event czy festiwal. Co ciekawe, z tych matek małych dzieci, z którymi miałam w tym roku kontakt na Grunwaldzie, tylko ja spałam w obozie. Pozostałe albo miały pokój w niedalekiej wsi, albo wręcz hotel gdzieś daleko. Hotel miała osoba niewkręcona w reko, pozostałe były wkręcone i to one żałowały, a finalnie spędziły w obozie przynajmniej jedną noc. Tak, żałowały, że nie ma ich tam więcej, że muszą wieczory i poranki spędzać same z dziećmi, odizolowane od znajomych! Polecam wszystkim wkręconym reko-mamom wziąć to pod uwagę. Mąż jednej z tych mam uważa, że oni mają zbyt mały namiot. Tymczasem inna rodzina z obozu ma namiot nawet mniejszy od niego i śpi w małym soldierze z dwójką dzieci. Tak, tamta mama dzielnie sypia na Grunwaldzie, ale jej akurat nie brałam pod uwagę w powyższym zestawieniu, bo ma dzieci już większe, podhodowane, a jak były malutkie, to mieli kilkuletnią przerwę w reko. Co nie zmienia faktu, że aby spać z dziećmi pod namiotem, nie trzeba mieć zaraz dwumasztowego pawilonu (choć taki pawilon bez wątpienia pomaga), ale w ciasnym soldierku też można spędzić kilka udanych dni całą rodziną. Jak wspomniałam na początku tego akapitu - to wszystko jest w nas i naszych oczekiwaniach. Rozmiar namiotu nie ma tu większego znaczenia. No, może tylko jeśli ktoś jest posiadaczem małego stożka, a planuje większą rodzinę, warto byłoby rozważyć zamianę namiotu na lepszy model ;) Kluczem jest nasze nastawienie.

Z mojego pozytywnego nastawienia wynikło, że jak się dobrze zasznuruje wejście do namiotu, to jest on doskonałym kojcem dla wędrującego szkraba. Czyli poranki wyglądały tak: dzieć budził mnie, dostawał z piersi, po czym ja ogarniałam siebie jako tako, poprawiałam sznurowanie ściany i wyczołgiwałam się pod nią na zewnątrz, by udać się w linii prostej do toja. Po powrocie zastawałam w namiocie młodzieńca z piłą, obcęgami lub młotkiem w dłoni, usiłującego zrobić coś jak tata (który z reguły nadal spał). Wtedy ogarniałam małego, czyli przewijałam i przebierałam, jeśli trzeba było (i tak spał w wełnie). Potem wyganiałam M, żeby wstawił kociołek z wodą na magiczny wywar, który pozwala dorosłym przejrzeć rano na oczy, no i szykowaliśmy śniadanie. Podczas prac kuchennych, czyli przy obozowym palenisku, młody człowiek oglądał naszą obozową studnię z szambem, albo dreptał po fragmentach nie zmontowanych dybów. Albo skakał po ławce wołając: "Niam!!" Jakoś tak wyszło, że się nie myliśmy, bo mieliśmy ciekawsze rzeczy do roboty, niż stanie w kolejce do prysznica. Zresztą 3 dni bez mycia jeszcze nikogo nie zabiły. Jakbyśmy przyjechali na dłużej, pewnie wyglądałoby to inaczej ;) Ale rok wcześniej M mył się z małym bez problemu, więc i teraz byśmy to ogarnęli, jakby nam zależało. Za to codziennie myłam z Malutkim zęby. No i wporzo.

W ogóle, jak to określił kolega, rekonstrukcja jest zdrowa dla dzieci. Tyle się teraz mówi o integracji sensorycznej, o rozwijaniu motoryki dużej i małej, o bliskości z naturą, o dążeniu do samodzielności dziecka... Wystarczy wywieźć dziecko na reko i już jest to wszystko w pakiecie. Dzieciak cały dzień biega po trawie, dotyka drewna, piachu, metalu, tkanin innych, niż zwykle, sypia na sienniku a do tego ma dostęp do mnóstwa ciekawych sprzętów i okazji do nieskrępowanej zabawy. Ostatnio na blogach parentingowych modne jest reklamowanie tzw. desek balansujących. Jaki to zbawienny gadżet! Nauczy dziecka poczucia równowagi, będzie stymulować zmysły i rozwinie wyobraźnię. Cuda na kiju normalnie (oczywiście za odpowiednią cenę). A co ja widziałam przed namiotem naszego dowódcy? Na trawie leżała tarcza. Tak - normalna, rycerska tarcza, odwrócona wypukłą stroną do dołu. Co zrobiły dzieci? Wlazły na tarczę i zaczęły się bujać. Jak te dzieci z blogów na swoich good-wood'ach. Mój synek też. Całe to ubrane w mądre frazesy dobro gratis. A jak w niedzielę zwijaliśmy obóz, mój syn wspinał się na stertę blatów od stołów, przemaszerowywał na jeden skraj tejże sterty, tam sobie balansował, czy też się bujał, po czym na przeciwległym końcu sterty schodził z niej jak po schodkach. I tak w kółko. M pakował samochód, ja wyciągałam śledzie od namiotu. Dziecko zajęte... bezcenne! Mieliśmy w obozie grajków, czyli muzykę na żywo - dzieci tańczyły. Synek popróbował gry na bębnie. Do tego mógł się pobawić choć trochę z rówieśnikami, poganiać, pobiegać wokół namiotów, szalał bujając się na odciągach, razem z kolegą wsiadł na drewnianą dwukółkę, w której mieli przejażdżkę... No i mógł obejrzeć inscenizację bitwy, podczas której, podobnie jak rok temu - po prostu zasnął. Bombard huk, łuków strzał - to nic! On spał. To chyba będzie u nas tradycją ;)

A jak z tymi pieluchami? Tu już akurat kłania się fakt, że jestem pieluchowym hardcorowcem i nie zamieniam ich na jednorazówki nawet w takich warunkach. Ale właściwie co w tym trudnego? W tym roku obyło się bez pralki, bo byliśmy jeden dzień krócej, a może ja się nauczyłam dłużej ich nie prać (czasami). Czyli pranie zrobiłam w środę (dzień przyjazdu) i w niedzielę (dzień wyjazdu i powrotu do domu). Na takie sytuacje polecam pieluchy tańsze i prostsze, których nie szkoda zniszczyć, jakby coś poszło nie tak. Najlepsza jest do tego tetra - bardzo wszechstronna, tania jak barszcz, a można z nią zrobić praktycznie wszystko - nawet wygotować jeśli trzeba. Przyznam się szczerze, że jedną tetrę nawet podczas tego pobytu wywaliłam do kosza, bo dostałą jakichś przebarwień. Nie wiem, jak do tego doszło i wolałam nie wnikać. Może można było ją jeszcze uratować, ale tetra naprawdę jest tania. Więc poszła precz. Reszta pieluch ma się dobrze. Do ogarnięcia ich wystarczyły mi 3 małe worki PUL. Pewnie jeden duży zrobiłby robotę, ale nie mam takowego, więc zabrałam, co mam, czyli 3 małe. Wracałam z 2 pełnymi po brzegi i jeden był na podróż. Mokre pieluchy wrzucałam od razu do worka, a te z dwójeczką rzucałam zwinięte gdzieś w kąt, żeby je ogarnąć w wolnej chwili. Po zapraniu dołączały do koleżanek w worku. Mokre pranie rozwiesiłam rano na sznurku wewnątrz namiotu (część "niehistoryczna") oraz na odciągach od namiotu (te bardziej "historyczne"). Większość sucha tego samego dnia. W ciepłych godzinach mały biegał w samej tetrze bez otulacza. Zebrałam nawet pełne podziwu ochy i achy jakiejś turystki. Sława o wielo idzie w świat!

A czym się synek bawił? Mieliśmy te same zabawki co w zeszłym roku, ale kolekcja powiększyła się o grzechotkę dzwoniącą, drewniany gwizdek (prezent od babci) oraz drewnianego łaciatego koziołka (również dar od babci). A już na samym Grunwaldzie nabyliśmy miecz z materiału, czyli miękką pałę u Łobosa i zawieszkę z drewnianym konikiem na rzemyku, wykonaną na podstawie znaleziska z Gdańska (!!!). Synek dumnie ją nosił (z tyłu miał przytroczony identyfikator) i pokazywał mówiąc "Patata". W ten sposób zadbałam o bezpieczeństwo i autentyczność (a nawet klimat rodzinny, bo M w pracy ma ksywkę "Koń", więc syn jest małym źrebakiem) za jednym zamachem. A tak w ogóle podczas tego Grunwaldu wydaliśmy dziwnie mało pieniędzy, byliśmy tylko raz w sklepie i kupiliśmy tam bardzo mało, jedliśmy obiady ugotowane i zawekowane przeze mnie przed wyjazdem (ale to M je podgrzewał i gotował do nich kaszę \ soczewicę na miejscu).

Jak pisałam na początku - bez stresu, bez deszczu, bez napinki. Mniej, a lepiej! I aż chce się jechać na kolejny Grunwald, albo nawet na inny turniej jeszcze w tym roku!

poniedziałek, 8 października 2018

Artykuły przydatne młodej mamie

Internet pełen jest "wojen matek", na każdy temat każdy ma mnóstwo do powiedzenia i wie lepiej. Młodym matkom każdy by chciał doradzić: "Załóż mu czapeczkę!" "Jeszcze na cycu? Daj mu marchewkę!" itp. Oszaleć można :p

A tak naprawdę, to najlepiej mieć zdrowy rozsądek i... trochę wiedzy. Najlepiej czytanie zacząć już w ciąży, bo ma się wtedy nieco czasu. Jak się zawczasu łyknie garść informacji np. o karmieniu piersią, czy o śnie noworodka, albo nawet o przebiegu połogu, to jakoś tak potem jest łatwiej.

Postanowiłam tu zebrać linki do artykułów i stron, które mi pomogły, a może pomogą i innym:

Przede wszystkim skarbnice wiedzy prowadzące do wyluzowania po porodzie, uniknięcia babybluesa, oraz pozwalające nie stracić laktacji mimo wspaniałych porad szpitalnych położnych:
mataja
Hafija

Z Matai polecam szczególnie: Narodziny Matki, ale dużo tam dobra! Przeglądajcie ;)
Hafija to laktacyjny klasyk, jest tam wszystko: jak karmić, co jeść, czym suplementować, jak nie zwariować...

Skoro już jesteśmy w temacie narodzin matki, to polecam także Dramat Połogu.

Do skarbnic wiedzy dorzucę Dzieci są ważne. Recenzje książek, ciekawe artykuły, wywiady. Warto!

Srokao - przydatne analizy składów kosmetyków dla dzieci oraz dla ciężarnych. Już więcej nie kupicie bubla ze szkodliwym składem! Bez niej nic nie kupuję :p

Cykl snu dziecka - NIESAMOWITY artykuł wyjaśniający mechanizm snu niemowlęcia. Mi osobiście bardzo to pomogło. Kluczem do poradzenia sobie z problemem jest zrozumienie! Zrozumiałam dziecko i jego sen lub jego brak przestał być dla mnie problemem! Przy noworodku to jak być albo nie być :p

Skoki rozwojowe w pierwszym roku życia niemowlęcia - skoro dobrze jest zrozumieć jak działa dziecko, ta rozpiska przyjdzie z pomocą ;)

Jak bawić się z niemowlakiem wspierając jego rozwój - świetna seria postów opisujących kreatywne zabawy z NIEMOWLAKAMI (tak tak, po pół godziny "Gu-gu ćwir-ćwir" pomysły się kończą) na każdy miesiąc życia. Morze inspiracji!!!
Matka Wariatka - w ogóle polecam cały blog autorki posta z linka powyżej. Świetne zestawienia i recenzje zabawek i książeczek stosownych do wieku dzieci.

Jak mądrze chwalić dziecko i wspierać zgodną z prawdą samoocenę? - Jak w tytule. Daje do myślenia.

Najważniejsza reguła gry z dziećmi
5 prawd o samodzielnej zabawie - 2 artykuły z ciekawego bloga Tasty Way of Life, wybrałam te o zabawie z dzieckiem, bo może nie każdemu przyszłoby do głowy, że zbyt aktywny nasz udział w zabawie może... zepsuć nam dziecko.

Domowy kącik Montessori - była mowa o zabawie, to teraz coś o ekspozycji zabawek.

Tabela rozmiarów dziecięcych ubranek - tym razem coś prozaicznego, ale pomocnego. Rozmiarówki w sklepach przyprawiają o zawrót głowy, a jakoś trzeba posortować otrzymane ubranka, prawda?

Dla rodziców rozszerzających dietę niemowlęcia (i przymierzających się):
Alaantkowe BLW - klasyk. Każdy, kto szuka czegoś o BLW, na pewno tu trafi :D
Czy można TO podać niemowlakowi? - cała strona Jackowskiej godna polecenia, ale to jest must have!
Szpinakrobiblee. Tu podrzucę 2 artykuliki, które jakoś dały mi do myślenia: Jeść więcej warzyw i Dajmy dzieciom wybór!

Na razie to tyle. Te artykuły i strony gdzieś mi pomogły, utkwiły w pamięci. W jakiś sposób może wpłynęły na to, jaką jestem mamą. Polecam każdej obecnej i przyszłej mamie niemowlęcia!

wtorek, 17 lipca 2018

Z niemowlęciem na Grunwaldzie

Rok temu było o Grunwaldzie w ciąży to teraz, zgadnijmy, co się zmieniło?
Ludzie mają różne patenty na pobyt z niemowlęciem na tej, specyficznej mimo wszystko, imprezie. W naszym obozie jest sporo dzieci, ale raczej kilkuletnich, natomiast w ostatnich latach jedyne matki niemowląt, jakie przyjeżdżały, wynajmowały pokój gdzieś w okolicznych wioskach i były dowożone przez szanownego tatusia na parę godzin dziennie do obozu. Myślałam, że może tak trzeba? Dlaczego one tak robią? Ale potem poszłam po rozum do głowy. Zaraz! Jeszcze parę lat wcześniej była u nas jedna matka, co z maleństwem zupełnym spała pod namiotem. Przyjechali na krótko, ale poszli na całość. To dlaczego ja tak nie mogę? Nie widziałam przeciwwskazań. Dziecko zdrowe, prawie 9 miesięcy na karku, a ja spragniona kontaktów z ludźmi jak wody na pustyni, to po co je sobie ograniczać i zamykać się gdzieś na odludziu w pokoju??? Jak na Grunwald się jeździ - uwaga - dla ludzi. No bo nie oszukujmy się, że dla wielkiej rekonstrukcji (w sąsiedztwie głośników ryczących ze sceny współczesne kawałki o chocoLatte i inne rewelacje).

No więc co my żeśmy odwalili? Pojechaliśmy z naszym dziewięciomiesięcznym bobasem na 5 nocy pod namiot. W miejsce, gdzie śpiewy podpitych ludzi nie ustają do białego rana. Gdzie się gotuje na ogniu w rdzewiejących garach, a za jedyne źródło higieny służą tojko-prysznice i umywalki rynnowe, oraz nasza prywatna chorągwiana "studnia".

I co? I dawno dziecko nie spało tak dobrze! Jeżeli jeszcze ktoś się waha, czy zabierać niemowlę pod namiot, niech zapomni o wątpliwościach. Po całym dniu na świeżym powietrzu dziecko śpi jak zabite. Malutki był Grunwaldem po prostu zachwycony. No ale po kolei.

Mam dziecko bezsmoczkowe, bez mleka modyfikowanego, bezsłoiczkowe, bezpampersowe... no, ogólnie, bezproblemowe. To idąc za ciosem uznaliśmy, że wózka też nie będziemy zabierać. To było jedno z naszych głównych założeń. Kilka lat temu skrytykowaliśmy znajomych, co po dojechaniu na te parę godzinek z wynajętego pokoju do obozu epatowali wózkiem w naszych uroczych, pseudośredniowiecznych realiach, więc teraz należało dać przykład. Zarówno wózkiem, jak i zabawkami. A widziałam w tym roku kilka rekonstruktorek z niemowlętami w wózkach, ale nie w naszym obozie. Widziałam też kobiety z dziećmi w chustach, to o wiele bardziej pozytywne. Są nawet średniowieczne ilustracje z noszeniem w chuście, więc heloł. Chustę spakowałam, ale nie użyłam, bo brakuje mi do niej cierpliwości. A co zabrałam? O tym za chwilę.

Co właściwie należy kupić, spakować specjalnego, jeśli się zabiera niemowlę na Grunwald, czy inne reko?
- pieluchy
- zabawki
- reko ubranka
- kociołek

W moim przypadku to tyle. Spakowałam np śpiworki, w jakich Malutki sypia w domu, ale ich nie użyłam, bo spał w swoich wełnianych ciuchach nakryty kocem. Łóżko? A po co? Spał z nami. Jak i w domu zresztą. Karmienie piersią uwalnia od tych wszystkich butelek, podgrzewaczy i innych bzdetów. Laktator spakowałam tylko po to, żeby się jednego wieczoru napić z koleżanką. Malutki i tak nie skorzystał ze ściągniętego mleka, bo jak go tatuś ululał, to spał do rana. Pampersów nie używam, więc wzięłam moje wielo. Niezależnie od systemu niemowlak pieluch potrzebuje, ale w domu jest to samo ;) Rozszerzamy dietę metodą BLW, więc nie pakowałam żadnych wydumanych słoiczków, tylko jedzenie dla nas wspólnie. I jadąc jako rodzina uznałam, że potrzebujemy większy rozmiar kociołka, więc go kupiłam jako główny wydatek na tegorocznym Grunwie. Za radą znajomej zawekowałam obiady już w domu, bo uznałam, że nie po to jadę, żeby po pół każdego dnia spędzać przy garach i dostać fioła. Posiłki były niesolone, no bo BLW, więc my dosalaliśmy sobie w misce. A więc kwestia gotowania wyglądała następująco: zawartość słoika do kociołka, na ogień, podgrzać i gotowe! Do jednego obiadu trzeba było w drugim kociołku zrobić kaszę. I jest! A na śniadanie Malutki jadł jakieś owoce i warzywa oraz chleb. Rolę śliniaka pełnił mój fartuszek.

Ubranka. No nie da się raczej pojechać na reko bez ciuchów, nawet, jak się jest niemowlęciem. No więc uszyłam Malutkiemu cały komplet, czyli 2 lniane koszule, 2 wełniane robe (jakby które zamokło czy co lepiej mieć zapas, znając grunwaldzką pogodę), 1 wełniany kaptur, 1 lniany coif, oraz 2 pary wełnianych spodenek na sznureczek. Najpierw myślałam, że butów nie wezmę, a w końcu skusiłam się na skórzane kapcie pure collection z Lidla. Na rzep. Tak, wrr, be fuj ble. Ale to były kapcie ze skóry 100%, w neutralnym kolorze i w kształcie na oko przypominającym średniowieczny but, więc mierzi tylko ten rzep. I tak o nieeeebo lepiej, niż dzieciaki śmigające w kaloszach, czy bombowych różowych adidaskach. A więc skórzane kapcie do raczkowania kupione w przeddzień wyjazdu, bo Malutki zaczął stawać no i coś jednak na mokrą trawę by się przydało. A w dobrą pogodę popylał boso. Z czego szyłam ciuchy? Ze ścinków :D To jest cudowne, jak mało materiału i jak mało roboty potrzeba na takie ubranka. Jak szybko widać efekt! Bardzo motywujące.
No i nie potrzebowaliśmy współczesnych podkoszulków pod historyczne ubrania. Malutkiemu dobrze w lnie i wełnie.

Zabawki. Kotka u Łobosa kupiłam już w zeszłym roku, żeby Malutki miał choć jedną zabawkę, którą już będzie znał z domu. Żeby się z nim oswoił i w razie czego nie żałował, że nie zabieramy tych zabawek, które lubi. Spakowaliśmy też konika robionego na szydełku przez kumpelę koleżanki i wełniane serduszko, które było dorzucone do paczki od Lady Maliny. A już na miejscu kupiłam ręcznie rzeźbionego drewnianego konika (idealny do gryzienia) i lnianą piłkę - zośkę szytą przez córkę znajomej. Wspaniałe przykłady rękodzieła ;) Tak więc nie świeciliśmy żadnym plastikiem. Malutki chętnie ciamkał zośkę, ale i tak najlepszą zabawą jest dla niego na tym etapie wspinaczka. Na wszystko. Czy można uniknąć kupowania zabawek? Pewnie można. Ja kupiłam, bo miałam taką fantazję. Ale powiedzmy sobie szczerze - który rodzic zakłada, że jadąc gdziekolwiek z dzieckiem nie wyda pewnej ilości kasy na jakieś bzdety? Starsze dzieciaki naciągają rodziców na Grunwaldzie na drewniane miecze i łuki (niezależnie od płci). Mój pasierb był przygotowany i spakował cały arsenał: drewniany topór, miecz, tarczę, łuk i strzały, a kasę wydawał na kwas chlebowy. Także na zabawki czy inne przyjemności i tak się wyda, przy niemowlęciu po prostu mniej.

Pieluchy. Pisałam już, że pieluchuję wielorazowo :D Spakowałam na Grunwald całą moją tetrę i formowanki. Spodenki, które uszyłam, zalanolinowałam i pełniły funkcję longów. Spakowałam też wełniane gatki, bo coś krótkiego na dzień się przyda no i 2 pary longów to dla naszego synka za mało. No i 2 wełniane otulacze. Na podróż kieszonki. Sio i aio zostały w domu, podobnie jak prefoldy. Snappi nie wzięłam, bo zapomniałam! Więc dawaliśmy radę składając pieluchy i zawiązując ich końce i szybko nakładając gacie. A małe tetry w prostokąt do otulacza. Uszyłam też jedną lnianą "tetrę" na próbę. Używałam już od miesiąca i się sprawdza, więc przyjechała na Grunwald, skoro po to została uszyta. Dwójeczki zapierałam na bieżąco, ale z praniem ręcznym poległam. Może, gdybym prała mniejszą ilość codziennie, dałoby radę. Ale po dwóch dniach miałam taką ilość, że połowa zawartości worka pul zapchała mi cebrzyk po brzegi. Mam po prostu za małe wiaderko. Załamana wizją spędzenia pół dnia na praniu zadzwoniłam do koleżanki wynajmującej pokój pod Grunwaldem. Okazało się, że miała pralkę i mogłam z niej skorzystać. Uratowało mi to życie! To jedno pranie wystarczyło, jak się nazbierało po kolejnych 2 dniach to już dowieźliśmy do domu. Także wielo na Grunwaldzie zupełnie spoko, ale brak pralki to jednak problem, przynajmniej dla mnie. Nie wiem, jak to rozwiążę za rok, jeśli nie będzie dostępu do żadnej pralki. Mieliśmy jedno małe odparzenie pierwszego dnia. Nie wiem czemu, chyba z gorąca i tego, że ciut za długo przetrzymałam go w mokrej pieluszce. Koleżanka miała Sudocrem, smarnęliśmy i na drugi dzień piękna pupa. Na codzień nie używam takich kremów, ale tu ten jeden raz wystarczył. Drugiego dnia było chłodniej i przewijałam częściej. I już do końca pobytu żadnych więcej odparzeń. A przewijak urządziłam na sienniku.

Wózek. Tak. Mój M wygrzebał z lamusa drewniany wóz z rączką do ciągnięcia. Taka miniatura wozu drabiniastego. Coś pięknego! Miał po pierwszym synie. Zrobiliśmy nim furorę. Na bitwę Malutkiego zaniosłam na rękach, bo to za duża odległość i zbyt szybkie tempo na te małe kółeczka. Ale na kraming wózeczek był wporzo. Takiego natężenia okrzyków w stylu "Ojeeeej!" "Ale słoooodkie!" "Zobacz!" "Jaki słodki!" "Ale suuuper..." wokół siebie dawno nie słyszałam. Ludzie robili nam zdjęcia (super, weź to teraz odnajdź w internecie), przystawali, a jeden reko mąż ciężarnej pani nawet padł na kolana, żeby obejrzeć, jak to jest zrobione, żeby na za rok taki sklecić. Także przykład żeśmy dali, że hej! A Malutkiemu się podobało, tylko wózek trzeba wyłożyć kocem dla amortyzacji wstrząsów. Rozsiadał się tam jak panicz, z zapasem zabawek i pogryzał nonszalancko jakiś kawałek suszonego jabłka czy inną skórkę od chleba. Wózek okazał się też bardzo praktyczny w obozie do czasowego zajęcia młodego człowieka. Bo, załóżmy, że chciałam ugotować akurat tę kaszę na gotowy obiad, albo pozmywać naczynia, to stawiałam Malutkiego opartego o wózek i... tak stał. W wózku wolałam nie zostawiać, bo próbował wyłazić, co groziło wywróceniem. Ale postawiony obok opierał się o barierkę i podziwiał widoki.

Bitwa. Poszłam, jak ostatnio, z "babami i przedszkolem" obserwować inscenizację z pasa ziemi niczyjej, czyli technicznego pasa dla Justycji i karetek. Malutki zasnął zaraz po naszym przybyciu. Nie obudziły go pierwsze huki wystrzałów z hakownic i bombard. Za to poderwał się nagle w przypadkowym momencie, kiedy to ja nie słyszałam niczego szczególnego. Większość bitwy spędził na ssaniu, bo zażyczył sobie solidny posiłek w trzech odsłonach. W przerwach od jedzenia poobserwował jakieś starcia widoczne z naszego miejsca, leżąc równie nonszalancko jak podczas jazdy wózkiem.

Higiena. W domu Malutki najczęściej myje się pod prysznicem z tatą i to samo zastosowaliśmy na Grunwaldzie. Został wykąpany w tojkoprysznicu z tatusiem. Ale raz, w środkowym dniu pobytu. Dobrzy ludzie żyją w brudzie i te sprawy. A może leniwi byliśmy, a może padał deszcz i było zimno. Tyłek przemywałam chusteczkami nasączonymi wodą z butelki. Deszcz w namiocie też nie straszny, bo namiot nie przecieka, tylko podczas mocnego deszczu lekko przesiąka takim siąpieniem. Jak padało, to kocyk do zabawy rozkładałam w namiocie, zamiast na zewnątrz. A zresztą w deszczu dobrze się śpi.

Ogólnie taki wyjazd to dla malucha same atrakcje. Cały dzień na powietrzu. Można bosymi nogami pełzać po trawie, wydłubywać z niej kawałki chleba i wreszcie nikt się o to nie gniewa. Tyle rzeczy i tyle ludzi do obserwowania! Już sam namiot, to coś innego. Kosze wiklinowe są super, bo mają fajną fakturę w dotyku. Mnóstwo cioć i wujków do uśmiechania się. No i można powspinać się na drewniane ławeczki i na hełmy rycerzy. I jest muzyka, do której można podrygiwać. I inne bobasy też są, chociaż nieufne i płaczą. Całe dnie fajnych rzeczy. Nic, tylko tęsknić!

poniedziałek, 11 czerwca 2018

Wyjazdy z wieluszkami

Używam pieluch wielorazowych już prawie  8 miesięcy i chyba pora coś więcej o nich napisać. Część osób obawia się używać wielo na wyjazdach. A ja? Ani trochę. Opiszę moje doświadczenia.

Na razie byłam na 2 dłuższych wyjazdach z wielo (takich z nocowaniem). Raz na dwa tygodnie wraz ze zmianą miejsca pobytu (miałam do dyspozycji pralkę) i raz na weekend (bez pralki).

Co zabierałam ze sobą?
- zapas pieluch dopasowany do długości pobytu
- worki PUL, maty do przewijania, myjki
- na dłuższym wyjeździe także lanolinę, mój proszek do prania i Nappy Fresh

Za pierwszym razem jechałam do rodziny na Wielkanoc, by po paru dniach pojechać do domu rodziców. Spakowałam niemal wszystkie pieluchy, żeby mieć ilość na mój normalny cykl prania. Zabrałam też z domu pieluchy brudne w worku PUL, żeby móc je wyprać po przyjeździe. W pierwszym domu zorganizowałam sobie przewijak na stole z matą do przewijania Pupus, a pieluchy rozłożyłam na regale. W drugim domu przewijałam na łóżku, a pieluchy ułożyłam na komodzie. Prałam w tamtejszych pralkach moim proszkiem i NF, wieszałam na stojakach do suszenia prania, które tam były. Brudne pieluchy przechowywałam w workach PUL. Prałam co 2 dni i jak zapełnił się 1 worek, wieszałam drugi. Pierwszy worek szedł do prania razem z pieluchami, a drugi pusty wieszałam do zapełniania. Potem on był prany, jako ten pierwszy. Rotacjaz 2 workami całkowicie zdała egzamin. Nauczyłam się też używać chusteczek pranych wielorazowo moczonych pod kranem zamiast mojego domowego sposobu z naparem z ruzmianku. Wełniaki prałam ręcznie moim proszkiem do pieluch (już nie woziłam płynu do wełny) a nawet lanolinowałam. Lanolinę wzięłam swoją jako produkt trudno dostępny, ale płatki mydlane na miejscu naskrobałam z mydła, jakie tam było w domu.

Za drugim razem jechałam na tak krótko, że zabrałam swoje 2 worki PUL i odliczoną ilość pieluch z bardzo małym zapasem. Ze względu na charakter wyjazdu postawiłam na wygodę zmieniania i spakowałam wszystkie swoje kieszonki, sio, nawet jedno nowiutkie aio, oraz odliczoną ilość formowanek i 2 pary gatek na noc. W zapasie 2 otulacze wełniane i dosłownie kilka wkładów, których nie użyłam. Brudne pieluchy zostały w domu, wyprałam wszystko razem po powrocie. Przewijałam na moim łóżku (lub na kocu na dworze), a pieluchy trzymałam w torbie od wózka oraz plecaku, o czym niżej.

W obu przypadkach miałam oddzielnie spakowany podręczny plecak podróżny, w którym było kilka kieszonek lub sio na drogę, paczka zwilżonych chusteczek, mata do przewijania, worek PUL i zapasowe ubranko. Mata od plecaka JOISSY świetnie sprawdziła się na przewijakach na stacjach benzynowych, ponieważ idealnie pasuje do nich wymiarem. Przewijaki są wątpliwej czystości, więc wolę kłaść dziecko na mojej macie. Zdjętą pieluszkę i użyte myjki wrzucam do worka, wyciągam z plecaka nową pieluchę, po akcji wszystko wpycham w plecak i wychodzę.

Mój plecak podróżny sprawdził się także podczas przyjęcia, na którym byłam na drugim wyjeździe. A także na spacerze w lesie - jednym słowem wszędzie tam, gdzie nie ma przewijaka. Uważam, że osoby pieluchujące wielo są lepiej przygotowane do przewijania w nietypowych miejscach, ponieważ z reguły wszystkie potrzebne rzeczy mają przy sobie i nie potrzebują śmietnika. Tak więc na przyjęciu znalazłam ustronną ławeczkę w pustej sali i tam położyłam matę, dalszą procedurę już znacie - jak na stacji. Na spacerze to samo - mata rozłożona pod modrzewiem i działamy. Zużyte pieluchy bezpiecznie i nieszkodliwie przebywały sobie w worku PUL.

Na ten drugi, krótszy wyjazd udało mi się spakować kompaktowo. Użyłam prawie wszystkiego, nie skorzystałam tylko z wziętych na wszelki wypadek otulaczy, 1 tetry, prefoldu i 2 dodatkowych wkładów sio oraz 1 kieszonki. Tak na prawdę one mogłyby zostać użyte, gdyby synek siusiał więcej, lub skasował gatki dwójką. Tak się jednak nie stało. Było gorąco i sporo się pocił, siusiał mniej. Dlatego uważam, że ilość pieluch była przewidziana idealnie (6 kieszonek, 3 sio, 6 dodatkowych wkładów sio, aio, 2 prefoldy, 3 formowanki, 2 pary gatek i ta jedna zapasowa tetra).

Tak więc - nie ma się czego bać :)

środa, 7 lutego 2018

Pączki

Tym razem napiszę o pączkach, które w tamtym roku robiłam ze dwa razy, w tym raz oczywiście na Tłusty Czwartek. Żeby nie było tak jak zwykle, będzie po angielsku.

Pączki

The polish traditional cookies, eaten all year round, but there is a tradition to eat a lot (I mean:
A LOT) of them especially at the last thursday of carnival, before the large fast time before Easter.
In foreign countries, where there is a lot of Polish people living there (like in Chicago), that day
is even called „Paczki day”. In Poland that day is „Tłusty Czwartek” (Fat Thursday). Yes, you
can became fat, if you'll eat a lot of pączki's :)

The tradition of making this kind of cookies evolved from a medieval dish eaten probably in whole
Europe, but it was not a sweet cake. In the Polish tradition sweet pączki's appeared in 16th century.
But the pączki's we know now, are originating from the 18th century, when people started using
yeast for making them.

So how to make a pączek?
(singular: pączek, plural: pączki ;D )

Ingredients:
• 1 cup (250 ml) of milk
• 50 g fresh yeast
• 3 spoons of sugar
• 500 g white flour
• a pinch of salt
• 1 spoon of vanilla sugar
• 1 egg
• 4 egg yolks
• 40-50 g butter, melted and chilled
• 2 spoons of alcohol (spirit ← that high voltage pure bastard)

and:
• 1 l of frying fat, preferably lard (but it can be oil also)
• fruit jam, or marmalade of your choice, the best is home-made
• icing sugar made from powder sugar and water or lemon juice

Firstly you need to make leaven yeast, so warm the milk to a room temperature or a bit warmer, add
crushed yeast (it's so fun to crush them! :D ), 1 spoon of flour, and 1 spoon of sugar. Stir it all
together, put a cloth over the bowl and leave it in a warm place for about 15 minutes (like near
a stove, or another warm source (or even in a larger pot filled with warm water).

Sift a flour to a large bowl, add a salt and vanilla sugar.

Mix the egg and yolks with the rest of sugar untill they will be all white. Put the yeast mixture into
the bowl with flour, stir them together using wooden spoon (Have no idea why there is a wooden
spoon in the recipe, but I like them anyway, so why not?).

Add the mixed eggs and stir again. Now knead the cake, squeeze it by hand for about 15 minutes
(or if you are lazy, use the mixer). If the squeezing is ready, you should be able to separate cake
from your hands :p

Now add the melted and chilled butter and alcohol. Yes, that alcohol is needed for the cake to be
more crispy and absorb less fat during frying. But if you want, you can also drink a little ;)

Squeeze a bit again to mix the new ingredients in.

Put a cloth over the bowl and leave it in a warm place again, this time for more than an hour
(1,5 hour). It doesn't have to be strongly warm, just no source of cold air, the kitchen surface near
the cooker, or near the radiator should be good.

Flour a bit the flat surface, put there a cake and squeeze a bit. Flat the cake for the thin approx.
2 cm, take a glass and cut the round pieces of cake using the edge. The rest of cake shape again to a
ball, then flat it and cut again, until there will be no cake left. Take each round cookie piece, faltten
it a bit on your hand, place a teaspoon of jam or marmalade in the center, and carefully shape it
round again. Remember to leave no holes in the cake, so the jam can't escape! It's a bit like filling
dumplings. Place your round filled pączki's on the floured flat surface leaving some free space
between them and put a cloth on top. Leave them for about half an hour (weeeee Facebook time!
Or other free time!).

Pączki's filled with jam, waiting to grow

15 minutes before the end of pączki's growing time, start preheating the fat in a large pot. The fat
should be 180*C hot. Prepare the large lotted spoon (or something other you prefer to put pączki's
out of the hot fat). Prepare the icing sugar. You can add candied orange peel to the icing sugar, it
will be deadly awesome.

When the pączki's are ready (so they did grow), and the fat in the pot is as hot as 180 degrees C,
place about 5 pączki's at a time into the pot. Once they will be brown at one side, turn them round to
get brown in the other :) So fry them for about 2 minutes on each side. They shouldn't get brown too
fast, as the inside may be not ready and the outer side burned. So if needed, adjust the cooker to fry
slower. After removing a pączek from the pot, dry it a bit on a paper towel. While they are still
warm, put the top part of them in a bowl with sugar icing, so they will gain it, and cool them on a
plate. Or eat immediately – the warm are the best!

Frying process :)

They are ready!

I wrote those instructions last year for a friend of mine. This year another friend asked me for this, so I decided here is a better place for the recipe, as I had it done. And tomorrow is the Fat Thursday again! Please, don't laugh at my own translation of those Holidays ;)




niedziela, 4 lutego 2018

Pieluszki wielorazowe - weryfikacja.

Malutki ma już 3,5 miesiąca, wyrastamy z rozmiaru NB, czas więc napisać, jak się u nas przyjęły pieluszki wielorazowe.

Moją wyprawkę w rozmiarze NB opisywałam tutaj. Miałam też już zawczasu kupione trochę pieluch w większych rozmiarach, żeby było coś na wyrost. Te rzeczy niejednokrotnie się przydały. Nie będę jednak wymieniać ich listy tak, jak w przypadku wyprawki  NB. Po pierwsze dlatego, że już wiem, że taka wyprawka ewoluuje. Wraz ze zmieniającymi się potrzebami dziecka używa się innych pieluch, czasem coś się dokupi, czasem sprzeda...

No ale do rzeczy!
Czy jestem zadowolona z pieluch wielorazowych? TAK.
Działają. Zaprzyjaźniliśmy się z nimi. Stopniowo, owszem, metodą "nic na siłę". Doszliśmy do etapu, na którym Malutki jest w wielorazówkach 24 h, w domu i na wyjściach (zimą!), przesypia w nich noce i zakłada mu je nawet tatuś. I już całkiem przestał sięgać po jednorazówki. Piorę je co 2 dni, ale co 3 też bym mogła. Tego etapu zazdrości chyba pewna ilość wielomam... Owszem, zabrnęliśmy tu, ale, jak mówiłam, stopniowo.

Co mnie najbardziej zdziwiło przy używaniu wielorazówek? Że faktycznie nie trzeba NICZYM smarować pupy. Jak pokonaliśmy nasze jedyne odparzenie, życie na samych wielorazówkach to ładna, zdrowa pupa. A więc możemy zapomnieć o Sudocremach i innych wynalazkach, nasze przewijanie to tylko zdjęcie pieluchy, przemycie pupy myjką zanużoną w naparze z rumianku i nałożenie nowej pieluchy. Żadnych chemicznych chusteczek, żadnego smarowania.

Czy ciężko się pierze? Nie. Zapieranie mlecznych kupek, czym straszą niektórzy, wcale nie jest jakimś obrzydlistwem ponad moje siły. To nie pachnie. OK, jeśli się zdaży piąta tego samego dnia, mam zwyczajnie trochę dosyć, to wszystko. Teraz na ogół mamy jedną dziennie, więc jest spokój. Pieluszki leżą sobie w wiadrze i czekają na wrzucenie do pralki. Puszczam najpierw płukanie, potem pranie z płynem i Nappy Fresh. Piorą się z ubrankami małego i myjkami. Inne rzeczy dokładam do prania, w pierwszym płukaniu są tylko pieluchy. Na ogół włączam pralkę przed wyjściem na spacer. W wolnej chwili wieszam pranie. To miła odmiana po X karmieniach dziecka dziennie. Moment na moje zen. "Te wiszą tu, tu jest miejsce tych, a ten rodzaj tylko tu i w taki sposób".
Tak to u nas wygląda:



Do szpitala ich nie zabierałam, bo przyjaciółka postraszyła bakteriami. A w szpitalu po porodzie spędzliśmy prawie tydzień. Cóż, Malutki musiał przejść leczenie infekcji. A więc tydzień na jednorazówkach. Wracamy do domu... wyciągam moje wielorazówki i przymierzam się, by je pierwszy raz założyć. Jakie było moje zdziwienie, jaka konsternacja, że nie wszystko pasuje!

Otóż część otulaczy nb była po prostu... za mała. Za mała na złożoną tetrę, o formowance nie wspominając. Malutki jak się urodził, miał 3880 g, w ciągu tygodnia wyrósł z rozmiaru 56. Zakładam, że po przyjeździe do domu miał około 4 kg. Tetrę w rozmiarze 50 nosił tylko przez tydzień, potem samoloty z niej były za krótkie i nie dało się ich upiąć. Przerzuciliśmy się na tetrę 60, której na szczęście miałam więcej. Otulacze Kokosi nb Malutki miał na pupie może 3 razy. Mieściły się tam tylko małe wkłady. Zapinaliśmy je na ostatnie napki. W dodatku Malutki ze szpitala wrócił z odparzeniem, które w domu się rozwinęło. Czasami było już lepiej i nagle po zdjęciu kolejnej pieluszki znowu zaognione - pech chciał, że wypadało akurat na otulacze Kokosi. Albo coś w nich pupie maluszka nie pasowało, albo były faktycznie za małe i skóra nie miała jak oddychać. Nie było tego problemu w podobnie małym otulaczu wełnianym Puppi.

Część otulaczy niby nb była wyraźnie większa i dobra na rozmiar. W porównaniu z Kokosi i Puppi to był raczej rozmiar S i, jak się okazuje, to był odpowiedni rozmiar na początek dla mojego dziecka. A więc uratowały nas otulacze Pupus i wełniaczek Agisowo. Agisowo początkowo nawet wydawał mi się za duży, bo robił "dużą pupę", ale Malutki szybko do niego dorósł i było to świetne rozwiązanie na tetrę.

Otulacze Pupus - niby to rozwiązanie z niższej półki, ale śmiało mogę powiedzieć, że ocaliły nasze wielopieluchowanie. Kiedy inne były za małe lub za duże - Pupus NB pasowały jak ulał. Może mają trochę sztywniejszy PUL, niż polskie pieluszki, ale rozmiar NB nie jest tak toporny w ich wykonaniu, jak OS. Leżały dobrze, nie przeciekały. OK, miałam przeciek dwa razy i tylko z wkładem z burtą mm, prawdopodobnie coś było źle założone, bo w innych przypadkach ten wkład spisywał się dobrze. Pupusy zakładałam na wszystko, co nie było tetrą - wspomnianą burtę mm (miałam tylko jedną w rozmiarze nb, nie rozłożyła mnie na łopatki), ręczniczek z Ikei, małe formowanki. Świetnie mieściły się tu formowanki mojej roboty z wykroju darling diapers oraz dostana formowanka noname. Później zaczęliśmy nosić na spacery kombinację wkładu noworodkowego Pupus (bambus + polarek sucha pupa) z boosterem od sio Mommy Mouse. Takie combo wytrzymywało nasze spacery na tym etapie.

Kieszonki. Miałam 2. Jedną Pupus NB i jedną OS Babyetta, ale okazało się, że to prawdziwe OS. Pasowała już na noworodka. Pupus miał swój własny wkład z mikrofibry, do Babyetty wkładałam ręczniczek z Ikei. Wcześniej myślałam, że będę korzystać głównie z otulaczy, jednak w pierwszych dniach po szpitalu zapałałam miłością do kieszonek. Zakładało się je tak samo łatwo, jak jednorazówki. I pasowały rozmiarem. Miłość. Do tego stopnia, że zamówiłam więcej, ale już OS. Niby podstawą pieluchowania nadal są u nas otulacze, ale zrozumiałam, że kieszonka też dobra rzecz. Wkład mikrofibrowy w kieszonce Pupus na noworodka wystarczał. Siku trzymniesięcznego Malutkiego już nie wytrzymuje. Chociaż kieszonka dalej wchodzi na rozmiar, muszę do niej dobrać inny wkład, bo z tym jest przeciek po każdym założeniu. W Kieszonce Babyetta zaczęłam stosować większy ręczniczek z Ikei, bo KRAMA też zaczął powodować przecieki.

Wełniaki. Miłość absolutna. Nauka lanolinowania poszła mi szybko, głównie dzięki poradom z internetu. W pierwszych tygodniach w domu byłam zdesperowana. Część pieluch za mała, część wkładów / formowanek nie mieściła się w żaden otulacz. Jechaliśmy na zmianę z jednorazówkami. Do tego walka z odparzeniem. Próbowaliśmy na ślepo i na zmianę wszystkich metod, co chyba więcej zaszkodziło, niż pomogło (teraz już wiem, że nie można stosować mąki ziemniaczanej, jeśli maluch ma tetrę i w niej mokro). No ale w końcu pomogła nam pediatra. Tak czy owak, zaobserwowałam, że po wełniaczku Puppi pupcia maleństwa wyglądała ładnie. I tak musiałam na gorąco dokupić pieluch pasujących rozmiarem, więc kupiłam wełniaki. Szukałam czegoś większego niż NB i mniejszego od OS. Zaatakowałam Bazarek i kupiłam otulacz ponoć od Wełniaste, ale bez metki, reklamowany przez sprzedającą mamę jako spełniający moje kryteria i dobry do rozmiaru 74 i lekko sfilcowany otulacz Puppi mniejszy już niż OS. Do tego gatki wełniane Disana rozmiar 62-68. Gatki używałam sporadycznie, bo trzeba inaczej ubrać dziecko, ale otulacze wełniane w dobrym rozmiarze pomogły nam rozwinąć pieluchowe skrzydła. Nawet tata nauczył się zakładać tetrę i otulacze. Po jednorazówki sięgał już sporadycznie, ja zaczęłam używać tylko wielo. Jak już po połogu zaczęłam bardziej ogarniać rzeczywistość uszyłam Malutkiemu longi w rozmiarze S.

To uszyte przeze mnie longi :)

Tak po krótce wygląda nasza historia rozmiaru NB/S. W momencie początkowego "kryzysu" kupiłam też otulacz PUL OS Babyetta, bo myślałam, że będzie pasował tak samo dobrze, jak kieszonka. Nie pasował. Nadal zresztą nie leży idealnie, choć już na całego nosimy OS. Zakładałam go na większe formowanki, ale miewał przecieki przy nóżkach ze względu na złe dopasowanie.

Teraz napiszę jeszcze, co nam się sprawdziło, a co nie, z pozostałych rzeczy.

Klamerka Snappi - rewelacja! Świetnie działa, spina tetrę, prefoldy, nie trzyma jedynie flaneli. W użyciu codziennie ;) Mamy tę "oryginalną" made in RPA, podobno chińskie nie są tak dobre.



Tetra - najpierw 60 x 60, potem wdrożyliśmy 60 x 80. Najpierw tylko samoloty, potem samoloty 60 x 80 zaczęły być za krótkie, więc tę tetrę składamy teraz w latawiec. Dobrze, że nie kupiłam gotowych, zszytych samolotów. Po pierwsze - sama tetra szybciej schnie i jest bardziej uniwersalna, można różnie ją składać. Po drugie, gotowe samoloty wyglądają tak:



Ja zaś składam tak:


Tetrę 50 x 50 zaczęłam wykorzystywać jako wkład do formowanek - kieszonek rozmiar S.

Flanela - mamy jedną,  nosimy. Ponieważ Snappi jej nie łapie, zwyczajnie związuję jej końce.

Prefoldy - najpierw ich unikałam, potem się z nimi przeprosiłam. Mamy 2 prefoldy tetrowe Katal (jeszcze starej edycji) i jeden z bawełny niebielonej XKKO rozmiar Infant (pomarańczowe obszycie). Zwłaszcza ten XKKO - bajka. Katal chłonny, ale gruby, czasami trudno upchnąć w otulacz. Tak czy owak używamy ich do tej pory. Wcześniej spinałam je Snappi, teraz już nie obejmą pupci w bioderkach, więc wkładam w otulacz w tzw "angel fold" - skrzydła anioła.

Wkłady ręczniczkowe Kokosi - bambusowe, ale nie flagowa "bambusowa miękkość", tylko z froty. Używam ich tak samo, jak prefoldów. Długo opierały się twardej wodzie, ale w końcu i one się poddały. Poza tym, że teraz sztywne, nadal dobrze służą (Ecozone im pomoże).

Wkład Kokosi mały - z froty jak wyżej. Był świetny jako wkładzik dla noworodka, teraz służy nam jako booster. Powiem tyle: chłonna bestia. A wydawał się taki niepozorny ;)

Wkład Mommy Mouse noworodkowy z burtami. Kupiłam jeden. Nie należał do moich ulubionych. Niby wszystko z nim ok, ale miał pecha. Prawie zawsze obrywał dwójką, aż stał się permanentnie żółty, a o suszeniu na słońcu o tej porze roku można zapomnieć. Poza tym zdażały mu się przecieki, jeśli kawałek, np burta, wystawał poza otulacz. Mimo to kupiłam więcej wkładów travel do systemu sio, bo burty, jeśli pamiętać o ich poprawnym ułożeniu, robią swoją robotę. Mimo to dla noworodka wydaje mi się trochę zawracaniem głowy i niezbyt tanim rozwiązaniem. Używamy go sporadycznie do dziś. Już ledwie wchodzi na pupę, ale na chwilówkę dobry. Jednego mu nie można odmówić: dosyć chłonny.

Formowanka Pupus. W gruncie rzeczy ok, regularnie w użyciu do teraz. Nie układa się tak zgrabnie jak niektóre, ale chłonność dla noworodka OK. Tylko schnie wieki ;) No i nie odważyłam się jej upchnąć pod otulacz Pupus, zakładam na nią wyłącznie większe otulacze.

Formowanka Agisowo - działa, wszystko z nią ok, nosimy do teraz. Jedna napka nam wypadła, zamocowałam nową. I wkład trochę stwardniał od twardej wody.

Coś spoza wyprawki NB, co się niespodziewanie przydało:
Boostery od wkładów SIO Mommy Mouse. Kupiłam sobie sio w rozmiarze OS jeszcze w ciąży, żeby rozłożyć wydatki. Leżało to i czekało... a boostery okazały się mieć ten sam rozmiar, co mały wkład Kokosi. Zaczęłam więc ich używać. Ten od wkładu travel nie miał napki, więc nie było z nim żadnego problemu, boostery z napkami wkładałam do otulaczy PUL tak, aby napka była na zakładce. Pupus ma gruby PUL i pancerną zakładkę, więc nic jej nie jest. Te wkłady są chłonne i dla noworodka w zupełności wystarczą. Byłam z nich bardzo zadowolona ;)

Co się nie sprawdziło:

Ręczniczi z Ikei - jako pieluchy - u nas totalna porażka. Nie ta chłonność dla Malutkiego, a nawet nie ten rozmiar. Jako pieluchę, tzw "chwilówkę" nosiliśmy tylko jeden egzemplarz ręczniczka HAREN. Jeden ręczniczek służył jako wkład do kieszonki. Resztę można skreślić z listy naszej pieluchowej wyprawki. Nie znaczy to jednak, że się nie przydały. Te ręczniczki są genialne! Tyle, że nie jako pieluchy :p Używamy ich codziennie. Jeden zawsze leży na przewijaku do przecierania pupci na sucho. Wcześniej próbowałam ich używać zgodnie z zaleceniem producenta, czyli jako myjek wielorazowych, ale jak na mój gust są za duże. Uszyłam sobie komplet myjek flanelowych. Ręczniczki zaś służą nam do karmienia jako śliniak. I jako perfekcyjny odbijak. Do wycierania, jak się (lub nas) dziecko zapluje. Albo jako awaryjny ratunek, gdy zabraknie mi wkładek laktacyjnych. Są wszechstronne i moim zdaniem niezastąpione. No ale jako pieluszki nam się nie sprawdziły.

Tetra o gramaturze 110. Również nie jako pielucha. Zbyt mała chłonność, do tego zbiegła się w praniu i była za mała do składania w samolot. Na pupie raz. Ale znalazła inne zastosowanie - tetry wzorzyste służą nam jako podkład na przewijak, zamiast pokrowca. Szybko się zdejmuje w razie awarii, łatwo się pierze. Tanie. Same plusy. Tę bez wzorków nosimy w plecaku do pediatry, bo tam zawsze chcą, aby na wadze kłaść dziecko na własnej pieluszce. Proszę bardzo - mamy dyżurną.

Podsumowując:
Do kolejnych rzeczy przekonywałam się w trakcie używania pieluch. Jak już wyprawka mi się wyklarowała, całkiem zerwałam z jednorazówkami. Warto mieć na uwadze, że system pieluchowania weryfikuje się na dziecku. Lepiej nie nastawiać się, że w ciąży kupimy super zestaw pieluch, który się na 100% sprawdzi. Prawie na pewno coś nie będzie pasować, coś będzie musiało poczekać, albo coś trzeba będzie wymienić. Warto być na to otwartym. Mój system pieluchowania jest teraz całkowicie mieszany - mam otulacze, kieszonki i SIO, a wkłady też bardzo różne. Sama też szyję i eksperymentuję. Ale dzięki temu mam co założyć na pupę, jak pójdze kilka dwójek pod rząd, jak nie będę mogła wstawić prania z jakiegoś powodu co dwa dni, na wyjścia, na noc itd.

Niezdecydowanych do wielo pieluch zachęcam - to nie gryzie!
A wieszanie prania bardzo relaksuje ;)

wtorek, 30 stycznia 2018

Wyprawka dla noworodka

Pisałam już o tym, co sobie kupiłam w ciąży. Czas napisać o tym, co kupiłam dla dziecka i co się naprawdę przydało. To popularny temat na blogach parentingowych. Ilu ludzi, tyle opinii.

Dlaczego tak jest? Przede wszystkim, moje zdanie jest takie:

DZIECKO KOSZTUJE TYLE, ILE RODZIC CHCE I MOŻE NA NIE WYDAĆ.

Dokładnie tak. Jak ktoś zarabia nienajgorzej, ale jego filozofią życiową jest oszczędzanie, wyda mało. Jak kogoś nie stać, wiele rzeczy dostanie lub kupi używane i po taniości. A jak kogoś stać i uwielbia kupować nowinki, gażdżety i wydania kolekcjonerskie, to jego wyprawka też taka będzie: pełna rozmaitości bez ograniczeń. artykuły dla dzieci to bardzo szeroki rynek. Tu nie ma górnych limitów cenowych.

Zatem co ja kupiłam?
Podobnie, jak w przypadku opisywanej już przeze mnie wyprawki pieluchowej, kupowałam zarówno rzeczy nowe, jak i używane. Rozłożyłam sobie wydatki na kolejne miesiące ciąży, żeby nie wszystko kupować na raz.

- wózek. Za radą przyjaciółki kupiłam używany. Wózki są drogie i mało się zużywają i można na nich bezpiecznie zaoszczędzić. Kupiłam model 2w1, czyli gondolę ze spacerówką. Fotelik samochodowy osobno, bo chodzi o bezpieczeństwo. Wózek kupiłam taki, jaki wpadł mi w oko w sklepie. Tutek Grander Play Linen. Jest taki ładny! Kolorystyka uniwersalna, a więc dobry i dla chłopca i dla dziewczynki. W sklepie wydawało się, że wszystko miękko chodzi, pompowane, duże koła, pojemny schowek i torba, wszystko się składa, gondola i spacerówka montowane systemem "one click" w obie strony. Produkt polski. Bajka. Oczywiście wózki 2w1 mają swoich przeciwników. Że wielkie, toporne, ciężkie. No i to częściowo prawda, ale cenowo wypadają nieźle, a używane już w ogóle tanio.



Jak się sprawdził?
Wzór, na którym mi zależało nie jest bardzo popularny i dosyć długo polowałam na niego na wszystkich popularnyh serwisach sprzedażowych, ale wreszcie złowiłam w satysfakcjonującej cenie na OLX. Przyszedł w dobrym stanie, z zapasowym kołem i innymi akcesoriami. Dokupiliśmy tylko folię przeciwdeszczową, bo nie było, a jednak na jesieni i w zimie się przydaje i dętki do przednich kół, żeby było łatwiej pompować. Wszystkie materiałowe odpinane części gondoli przeprałam ręcznie, żeby noworodek miał czyste. Uwaga: długo schną.

Jeździmy nim na spacery codziennie. Zniechęcić nas może tylko wyjątkowo zła pogoda. Nasza ulica jest brukowana kocimi łbami, z nierównym poboczem. Przechodzimy kładką pieszą przy moście, potem chodzimy alejką na wale nad kanałem i robimy rundkę po parku. Pokonujemy różnice poziomów, mostki, nierówne chodniki. Byliśmy już też na spacerach w lesie i na plaży.

Wózek dobrze się sprawdza, gondola jest pojemna, dziecku chyba wygodnie. Koła dobrze się toczą po rozmaitym terenie, można przednie koła nastawić tak, aby były skrętne lub nie. Jest to bardzo wygodne. Gondolę faktycznie wypina się z kół jednym kliknięciem, co też bardzo się przydaje. Na piesze wędrówki wózek jest świetny. Jednak zajmuje dużo miejsca i ledwie mieści się w bagażniku samochodu. Częste wożenie go byłoby więc uciążliwe. Jak gdzieś jadę z dzieckiem, zabieram je w foteliku samochodowym. Do tego nieco topornie się go buja, resory amortyzują wstrząsy, ale możliwości bujania dziecka są ograniczone.

Ogólnie z wózka jestem zadowolona. Nie wydałam na niego majątku, służy dobrze, spacerówki jeszcze nie próbowałam.

- Łóżeczko. Tu kupiłam nowe. I to takie, jakie zawsze mi się podobało: Łóżeczko Hemnes z Ikea. Jest po prostu śliczne. I niedrogie, to trzeba przyznać. Jego jedyną wadą jest brak możliwości obniżenia ścianki bocznej. Droższe modele miały ten bajer, ale nie miały tych detali wyglądu, które urzekły mnie już dawno. Łóżeczko musiało być to i koniec. Dokupiłam do niego materac piankowy i prześcieradła w tym samym sklepie. Żadnych ochraniaczy na szczebelki, bo podobno niebezpieczne dla dziecka. Zamiast kołderki śpiworek niemowlęcy i kocyk. Śpiworek też z ikea, kocyk fajnej firmy w... lumpku, za 4 zł.

- Przewijak / komoda. Też nowe i też Ikea. Strasznie spodobał mi się ten mebel. Komoda z 2 szufladami i rozkładanym blatem do przewijania Sundvik. Ubranka dziecka wysypywały się z mojej szafy i potrzebowałam na nie miejsca. Mebel nie jest z tych najtańszych, ale kupiłam go i nie żałuję. Do niego dokupiłam nadmuchiwany przewijak z Ikea, bo blat na tyle dobrze usztywnia "stację roboczą", że nie potrzebowałam droższych modeli przewijaka ani pokrowców. Mebel i przewijak sprawdzają się świetnie. Komoda jest wygodna z blatem na dobrej wysokości do działania, a dmuchany przewijak miękki i w razie zabrudzenia można go łatwo zmyć. Zamiast pokrowca kładziemy na niego pieluszkę tetrową. Całość wzbogaciłam zestawem pojemniczków Onsklig na akcesoria z Ikea, które pozawieszałam po bokach, żeby zwiększyć ilość miejsca na szpargały do pielęgnacji. Jedna szuflada komody jest na ubranka, druga na pieluchy, a na półce są pudełka z czapeczkami, skarpetkami i dziecięcą bielizną pościelową.

Co jeszcze?
- fotelik samochodowy. Koniecznie nowy, bo tego podobno wymagają względy bezpieczeństwa. Kupiłam Maxi Cosi Citi na Allegro. Jest mały, ładny, z atestami i niedrogi.

- wanienka. Nowa, z Ikea, wg "M jak Mama" najtańsza na rynku. No i ładna. Ma antypoślizgowe szlaczki z silikonu i można ją zawiesić na ścianie, co bardzo doceniamy, bo mamy małą łazienkę.

- ubranka. Tu jest misz-masz. Trochę kupiłam nowych, trochę używanych, a trochę dostałam. Na początku miałam tylko to, co kupiłam, poza jedną paczką od przyjaciółki, ale tam były głównie większe rozmiary, więc z tych początkowych rozmiarów miałam tylko to, co sama kupiłam. A obłowiłam się w Lidlu (mają fajne ubranka z bawełny organicznej i ich rozmiarówka jest nieco większa, w body idealnie się mieszczą pieluchy wielorazowe), na Allegro (można tanio kupić fajne ubranka małych polskich firm i wspierać rodzime biznesy), w Akpol Baby (fajny sklep z szerokim asortymentem i dużym wyborem polskich produktów). Kupiłam też coś w Pepco, bo tanio i kusi, oraz w Smyku, ale mają tam ogólnie mały wybór i drogo. Upolowałam też niejedno w szmateksie. Nie mam oporów przed używanymi ubrankami: są niezniszczone i już wyprane ze szkodliwych barwników itp. Do tego ja je i tak piorę i to nawet w odkażaczu do pieluch. Coś też sama uszyłam. A potem posypały się prezenty, zarówno nowe ubranka, jak i dary używanych "w spadku", tak więc teraz już nic nie muszę kupować. No chyba, że coś mi bardzo w oko wpadnie.
Jakie ubranka uważam za praktyczne:
- body rozpinane - najlepsze dla noworodka, bo najłatwiej je założyć. Po prostu hit, szkoda, że tak mało jest w sprzedaży!
- pajacyki - genialne ubranko na każdą okazję. Zakłada się jedną rzecz i dziecko całe ubrane. Bardzo praktyczne. Ale muszą być całe rozpinane i najlepiej z przodu. Żadnych zapięć na plecach, bo to nie wygodne. Zapięcia z boku też tragiczne.
- półśpochy, czyli spodenki ze stopami. Nie rozumiem, po co dziecku rajstopki. Ani to ładne, ani chyba wygodne, bo obciska i trudno założyć. Za to półśpiochy - ideał! Spodenki, do których nawet skarpetek nie potrzeba ;)
- sweterki. Przydatne, aby dogrzać, jak w domu chłodno, albo na wyjścia. I świetnie wchłaniają, co dziecko uleje lub wypluje. Wystarczy wtedy zmienić sweterek, zamiast przebierać całe dziecko.
- kombinezony wyjściowe. No cóż, jest zima, więc zakładamy na każdy spacer ;)
- kaftaniki lub koszulki. Mniej praktyczne od body, ale przydają się do niektórych kombinacji strojowych. A zwłaszcza do pieluch typu gatki lub longi, na które raczej nie zapina się body, bo brzydko. Longi przepięknie komponują się z ładnymi koszulkami. Ostatnio kupiłam małe golfiki rozpinane w całości na plecach, dłuższe od standartowej koszulki. Na przecenie w KIABI. Dla trzymiesięcznego dziecka to całkiem wygodny strój, a do gatek w sam raz.

- Pieluszki wielorazowe. O tym już pisałam i będzie osobny wpis, a być może więcej wpisów. W każdym razie mam, używam, polecam :)

- zabawki. Noworodek nie potrzebuje zabawek, bo się nie bawi. Dlatego też mój nie miał nic, oprócz mini karuzelki nad łóżkiem (zwierzątka z Ikea), oraz kontrastowych obrazków w książeczce, którą mu pokazywałam. Na łóżeczku zawiesiłam pozytywkę z melodyjką, ale na początku rzadko ją puszczałam. Z czasem dostaliśmy różnych pluszaków, gryzaków, kupiłam małe grzechotki, nawet mamy żyrafę Sophie (dostaliśmy na testy). Wszystko to czekało lub nadal czeka, aż mały do tego dorośnie. Z jedną z paczek z ubrankami dostaliśmy też trochę zabawek po dziecku znajomej. Co można - wyprałam, resztę dezynfekuję wrzątkiem. Aktualnie Malutki ma 3 miesiące i zaczyna się bawić miękkimi grzechotkami, więc zmontowałam mu matę z wisiadełkami na pałąkach, ma tam małą kolekcję grzechoczących zabawek i zaczyna świadomie sięgać do nich łapką. Kupiłam mu na "trzymiesięcznicę" 2 zabaweczki: miękką kontrastową książeczkę i pluszako - wisiadełko - grzechotkę, która zawisła nad matą (oba polskiej marki Mom's Care). Bawi się tym. Korzystaliśmy też z dostanej karuzelki z pozytywką. Potrafiło go to zająć, jak miał 2 miesiące.

- butelka do karmienia. OK, karmię piersią. Ale butelka jest częścią zestawu z laktatorem, czyli magią zapewniającą matce wolność. Chcę wyjść z domu bez dziecka? Trzeba ściągnąć pokarm i zostawić tatusiowi. Działa. Rzadko, bo rzadko, ale korzystamy.

- kosmetyki. Wierzcie lub nie, ale moje dziecko prawie nie korzysta z kosmetyków. Mamy tylko mydełko do kąpieli (z Rossmanna, podobno ma świetny skład) i bezwodny krem do twarzy na spacery (bo zima i w ogóle), czyli krem na każdą pogodę Nivea Baby, też polecany na srokao.pl ze względu na skład. A reszta? Jest milczeniem ;) Reszty po prostu nie potrzebujemy. Wolność! Więcej napiszę o tym w poście o pieluszkach.

- chusta do noszenia. Był okres, że potrzebowałam bardzo. Już szukałam, gdzie kupić i po ile. Dostałam od przyjaciółki <3. Przez pewien czas Malutki miewał coś w rodzaju kolek, często płakał i był nieodkładalny, a ja nie miałam siły go tyle nosić. Chusta załatwia sprawę. Już mu przeszło, ale myślę, że chusta jeszcze nam się przyda, tym razem na wyjścia. Na razie jest zimno a ja nie mam odpowiedniej kurtki, ale zaczynamy zdobywać nowe miejsca ;)

- książeczki. Jeszcze o tym napiszę w osobnym poście, ale moje dziecko ma kolekcję książeczek. Wierszyki, bajeczki - czytam mu :)

- plecako\torba na wózek. Sama bym sobie czegoś takiego nie kupiła. Wychodziłam z minimalistycznego założenia, że wystarczy mi torba dołączona w komplecie do wózka. Jednak tę wygrałam. W ciąży brałam udział w rozmaitych konkursach, bo prasa "mamuśkowa" polecała to, jako możliwość potanienia wyprawki. Jak to mówią "żeby wygrać, trzeba grać". No i wygrałam. Torbo-plecak Joissy. Właściwie jest tak, jak napisałam w zgłoszeniu konkursowym. Ten model jest dla mnie praktyczny, bo to nie tylko torba, ale także plecak. Można go zawiesić na wózku, można nosić jako torbę, a ja noszę jako plecak. Na codzień zamiast torebki damskiej też noszę plecak. Mały. Jak wychodzę z dzieckiem, biorę ten. Pomieści arsenał potrzebnych rzeczy i ma nawet matę do przewijania w zestawie. Wypróbowany w przychodni, w samochodzie, w kinie - sprawdza się. A na zwykłe spacery używamy torbę dołączoną w zestawie do wózka ;)

- leki / szczepienia. Temat rzeka. W każdym razie powinno się dziecku suplementować witaminę D, więc robimy to. Na początku miał też maść zapisaną przez pediatrę na odparzenie bakeryjne. Mamy to już za sobą. A skoro szczepienia są obowiązkowe, wybraliśmy te, w których jest mniej syfu. Więc płacimy.

Co nam się nie sprawdziło, lub nie jest nam potrzebne:
- leżaczek do wanienki. Dostaliśmy to "w spadku" i przekażemy dalej. Dla nas zupełnie niepraktyczne. Łatwiej wykąpać dziecko bez tego.
- niania elektroniczna. - Nie mieliśmy. Raz, jak zeszliśmy w święta do teściów, a Malutki spał na górze, zmontowaliśmy pseudo-nianię z telefonów komórkowych. Tylko ten jeden raz i to bez niani.
- kremy do pupy i chusteczki nawilżane. Przy pieluchach wielorazowych żaden krem nie jest potrzebny. A chusteczki zastąpilismy naparem z rumianku i zestawem myjek z pociętej flaneli. Ta daam!
- smoczek. Jeden miałam gratis do butelki. Na początku go nie podawałam, bo ponoć dziecko karmione piersią nie powinno korzystać ze smoczka do 6 tygodnia życia. A potem... nie potrzebowałam. Malutki i tak nie chciał go ssać. Nędzna imitacja piersi. Wypluwał! Smoczek nam w niczym nie pomógł, a teraz, widząc, co Malutki potrafi z nim zrobić (wypluć natychmiast po wsadzeniu do ust i odmawiać wszelkich prób podania mu smoczka), na pewno nie kupię kolejnego.
- nierozpinane body na rozmiar 56. Malutki urodził się spory, 56 nosił w zasadzie tylko w szpitalu. I tylko ubranka rozpinane. Nierozpinanych body nie założyłam mu ani razu, bo nie ma tego jak ogarnąć przy noworodku. Nosimy je dopiero teraz (rozmiar 68). Te, co miałam kupione chyba komuś oddam.